czwartek, 31 lipca 2014

Przedpremierowo "Przegląd Końca Świata: Blackout" Mira Grant

Dziękuję!

Tylko jedna rzecz jest pewna: zawsze może być jeszcze gorzej
 Kiedy w 2014 roku opracowywano lek na raka i skuteczną szczepionkę przeciwko grypie, nikt się nie spodziewał, że świat stanie na skraju zagłady. Po ćwierćwieczu walki o dawny świat, bez strachu o jutro, ludzkość wyszła na prostą. Wtedy też okazało się, że to nie zombie, a sam człowiek jest największym zagrożeniem.
 Niespodziewany wybuch epidemii na Florydzie staje się kolejnym kamieniem milowym w spisku stulecia, a ekipa Przeglądu Końca Świata zostaje oskarżona o bioterroryzm. Sytuacja wymaga podziału grupy. Shaun wyrusza zbadać źródło zarazy, natomiast reszta udaje się do legendarnego hakera Małpy po nowe tożsamości. A do tego wszystkiego dochodzi tajemnica Obiektu 7c przetrzymywanego w tajnych laboratoriach CZKC…
 Pozostało jeszcze tak wiele do zrobienia, a zegary nieubłaganie odmierzają czas do wielkiego finału. Czy młodym dziennikarzom wystarczy odwagi, żeby stawić czoła szalonym naukowcom, wytworom ich eksperymentów oraz pozbawionym sumienia agencjom rządowym?
Nie będę się rozwodziła nad tym co jest wyżej, bo... Wydawca wszystko ładnie i prawdziwie opisał.

Wiecie co? Nie mogę uwierzyć, że to już koniec. Epicki koniec historii grupy młodych osób, które zawojowały świat. Ciężko mi się z tym pogodzić. Mam nadzieję, że już niebawem Mira Grant stworzy kolejne rewelacyjne dzieło, w którym będę mogła się zakochać tak, jak w przypadku Przeglądu Końca Świata.

Zapraszam do zapoznania się z moimi opiniami na temat poprzednich tomów PKŚ: FEED i Deadline.

Jako, że Blackout jest tomem zamykającym trylogię o politycznych potyczkach i wirusem niszczącym ludzkość w tle, moje oczekiwania były naprawdę wysokie. Chciałam żeby zwieńczenie tej świetnej trylogii zwaliło mnie z nóg... I zrobiło to! Kilka razy zbierałam szczękę z podłogi. Autorce udało się mnie zaskoczyć, a także zafascynować od samego początku, do samiusieńkiego końca. To napięcie, które zbudowała, ta otoczka tajemnicy, która towarzyszyła czytelnikowi od pierwszego tomu, a została wyjaśniona dopiero teraz... 
R-E-W-E-L-A-C-J-A!

Z napisaniem tej recenzji zbierałam się dwa (trzy?) tygodnie. Ktoś pewnie pomyśli „czemu tak długo?”. Ano temu, że nie jest łatwo zebrać myśli po książce, która wywróciła twój świat do góry nogami. Po książce, która wyrwała ci serce, pobawiła się nim (przez wszystkie trzy tomy!) i oddała lekko złamane (bo to już koniec!). Ciężko opisać to, co się czuje, kiedy kończy się jedną z ulubionych trylogii. Jednak większość
z Was zapewne mnie rozumie. 
Ludzie powtarzają, że "miało być inaczej" albo "nie tego chciałem". Dla mnie to czcza paplanina. Nasze oczekiwania i pragnienia nie mają znaczenia. Liczy się tylko to, co naprawdę się wydarzyło. ~ Georgia Mason
Wiele się zmieniło w życiu naszych bohaterów. Większości świat wywrócił się do góry nogami. Zwłaszcza Shaunowi. Często podkreślam, że lubię kiedy w postaciach zachodzą zmiany. Pokuszę się o króciutkie
i ogólne porównanie bohaterów PKŚ z tomu pierwszego, z tymi z tomu ostatniego. Na początku Shaun był beztroski, zabawny, ironiczny i tykał zombie patykiem dla zabawy. Jednak wszystko uległo zmianie, kiedy stracił tę ważniejszą część siebie. Wiele postaci, które polubiłam -  że tak powiem - straciły się gdzieś po drodze... Kilka innych  autorka wplotła w wydarzenia, w których prym wiedli Georgia i Shaun Masonowie,  ale nie wszystkie brały w nich czynny udział. Jednak zarówno w drugim, jak i w trzecim tomie poznajemy ich w pełnej krasie. Wiemy kim dokładnie są, co czują, jaka jest ich historia i jak rozpoczęła się przygoda
z rodzeństwem.

Wszystko widzimy (na zmianę) oczami  każdego z bohaterów, co pozwala nam na zrozumienie ich emocji, wrażeń, obaw... Łatwo możemy się wczuć w ich rolę, co moim zdaniem jest bardzo ważne dla czytelnika. Treść podzielona jest na części,  dzięki którym możemy poukładać swoje myśli... Dojść do siebie...

W ogóle to rzadko w swoich opiniach chwalę tłumaczenie książek, ale tym razem muszę to zrobić. Pani Agnieszka Brodzik zrobiła kawał genialnej roboty! 
Kiedy masz wybór między życiem a śmiercią, wybierz życie. Kiedy masz wybór między dobrem a złem, wybierz dobro. Kiedy masz wybór pomiędzy potworną prawdą a pięknym kłamstwem, zawsze wybieraj prawdę. ~ Georgia Mason
Najlepsze jest to, że każdy patrząc na opis powie „zombie”, a w treści zombie to jedynie dodatek do całości. Owszem wątek o żywych trupach odgrywa całkiem kluczową rolę, jednakże nie jest on głównym motywem przewodnim treści. Są nim intrygi polityczne, władza i spisek.

Ta książka to tak naprawdę tajemnicza paczka, kiedy tylko przyłożymy ją do ucha - tyka. Bomba zegarowa w formie treści. Czy polecam?  Ba! Grzechem byłoby nie zapoznać się z niniejszą trylogią! Nie możecie przejść koło niej obojętnie. Powiadam Wam!

Od razu pomyślałam o tej piosence


UWAGA!

BLACKOUT
Trylogia Przeglądu Końca Świata
Mira Grant


Zwieńczenie jednej z najlepszych serii młodzieżowych trafi do księgarń już 27 sierpnia. BLACKOUT Miry Grant to trzeci i ostatni tom przygód niepoprawnych politycznie blogerów zmagających się z machinacjami rządowymi i… zombie. A od dzisiaj, tj. 30 lipca niecierpliwi bądź fani e-czytelnictwa mogą zakupić książkę w wersji elektronicznej. Za wydanie trylogii Przeglądu Końca Świata odpowiada Wydawnictwo SQN.

Zarówno wiernym fanom, jak i nieznającym serii polecamy nowelkę Miry Grant COUNTDOWN, którą Wydawnictwo SQN wypuściło w zeszłym miesiącu. Doskonale wprowadza w klimat trylogii, przenosząc czytelnika do okresu, w którym wybuchł kataklizm, odmieniając cały znany świat. UWAGA! Nowelka tylko w formie elektronicznej. Dostępna we wszystkich platformach e-bookowych.

The truth is out there – pamiętne motto z Archiwum X nabiera nowego sensu w trylogii Miry Grant. Blogerzy Przeglądu Końca Świata odkrywają zaskakujące prawdy w pełnym zwrotów akcji finale cyklu - Jerzy Rzymowski, „Nowa Fantastyka”

wtorek, 29 lipca 2014

"Klub karmy" Jessica Brody


Pamiętam, jak jeszcze nie tak dawno temu miałam okazję przeczytać poprzednią książkę Brody pt. 52 powody, dla których nienawidzę mojego ojca, która okazała się przezabawną powieścią. Klub karmy to kolejna książka tejże autorki, nadająca się idealnie na poprawę humoru. Z tym że jednak poprzedni tytuł bardziej przypadł mi do gustu. Może dlatego, że motyw był nieco inny? Jasne, tam chodziło o nienawiść i swego rodzaju mściwość, tutaj również główna bohaterka pragnie zemsty. Jednak Klub karmy opierał się głównie na miłosnych rozterkach nastolatki, która swoim zachowaniem nie reprezentowała niczego dobrego.

Przechodząc do analizy fabuły. Brody tym razem skupia się (jak już wyżej wspomniałam) na zawirowaniach miłosnych, które wiodą prym w życiu głównej bohaterki, Madison. Otóż przyłapała ona swojego chłopaka na zdradzie z najpopularniejszą dziewczyną w szkole. Przez co – jak łatwo można się domyślić – jest największą jędzą, jaka kroczy korytarzami szkoły, do której uczęszcza Madison. Dziewczyna nie może otrząsnąć się z szoku, jednak nie załamuje się, a bierze ostro do dzieła. Zemsta bowiem najlepiej smakuje z dodatkiem cierpliwości, a tego czynnika Madison nie brakuje. Uwaga, zabawa się rozpoczyna!

Analizując postaci, jakie poznajemy w książce, śmiało możemy stwierdzić, że powieść jest skierowana do nastoletniego odbiorcy. Może właśnie dlatego jakoś specjalnie do mnie nie trafiła, aczkolwiek miło spędziłam z nią czas.

Jednak wracając do postaci – Madison to typowa amerykańska nastolatka, którą otacza wianuszek przyjaciółek, ma kochającą rodzinę, piękny domek w nie najgorszej dzielnicy. Wszystko to zakłóca zdrada jej chłopaka… Madison nie czeka, aż karma dosięgnie Masona, sama postanawia wymierzyć mu karmę, tfu! Karę. W sumie nie tylko jemu. Jej koleżanki również nie mają szczęścia w „miłości”, dlatego ich absztyfikantom również się dostanie.

Do czego zmierzam? Madison jest mściwą małą wiedźmą… Z początku ją polubiłam, ale później coraz bardziej przeginała, przez co straciła w moich oczach. Autorka skupiła się głównie na pierwszoplanowej postaci, dlatego o innych niewiele mogę napisać. Szczerze powiem, że zapomniałam nawet ich imion… Natomiast powiem coś o Masonie. Autorka stworzyła nam antybohatera – na początku pałamy do niego nienawiścią za to, co zrobił swojej dziewczynie, jednak później, kiedy ta przesadnie odpłaca mu się za krzywdy, dziwnym trafem Mason staje się tym dobrym, a Madison tą złą. Ogólnie rzecz biorąc, postaci nie są godne zapamiętania. Nie wyróżniają się niczym szczególnym, dlatego nie twierdzę, żeby autorka popisała się podczas ich kreacji. W 52 powodach… było o wiele lepiej, pani Brody.

Książka jest dosyć przewidywalna, zaskoczyła mnie może z jakieś dwa razy. Nie jest oryginalna, a postaci nie są świetne, ale pomimo to Klub karmy jest książką, którą mogę polecić na upalne dni. Jest niezobowiązująca, zabawna i bądź co bądź całkiem przyjemna. Jednak z czystym sumieniem mogę ją polecić tylko nastolatkom.

Dziękuję!

piątek, 25 lipca 2014

"Posępna litość", "Podwieczność" oraz "Dziewczyna w stalowym gorsecie"


Podczas małych porządków w mojej biblioteczce odkryłam trzy książki, które łączą co najmniej dwa elementy na okładce. Raz: czerwona suknia, dwa: nastoletnia, smukła bohaterka. Zapytałam Was na Facebooku, którą książkę mi polecacie. Zdania - jak zawsze - były podzielone. W ostateczności padło na "Posępną litość"  i to od niej zaczęłam. Później sięgnęłam po "Podwieczność", a na końcu - najmniej głosów zebrała "Dziewczyna w stalowym gorsecie". Dzisiaj postanowiłam zrobić taką zbiorczą i krótką opinię na temat tych trzech tytułów. Zacznę od pierwszego przeze mnie przeczytanego.

"Posępna litość"
Robin LaFevers


Po co być owcą, skoro można być wilkiem.
 Zakłamanie, żądze i zdrada.
 Sam bóg śmierci naznaczył 17-letnią Ismae niezwykłym brzemieniem i zdolnościami.
 Jako assassin, może uchronić swój lud przed zatraceniem i zdradą. Jednakże, aby tego dokonać, musi zabijać. Nawet tych, których kocha.
„Noszę ciemnoczerwone piętno, biegnące od lewego ramienia po prawe biodro, ślad po truciźnie, którą matka dostała od znachorki, by pozbyć się mnie ze swego łona. Według znachorki, fakt, że przeżyłam, to nie żaden cud, a znak, że zostałam poczęta przez samego boga śmierci”

Muszę Wam się przyznać, że jest to najlepsza książka z tych trzech, wymienionych wyżej. Wciągnęła mnie od samego początku. Żałuję tylko tego, że nie zapoznałam się z nią wcześniej... Dużo wcześniej. W końcu zakonnica zabójca? Hello! Zakonnica? Zabójca? Sami przyznajcie. Spotkaliście się z zabójczą zakonnicą? Serio. Muszę przestać się powtarzać, ale... Zakonnica zabójca? Dobra! Już kończę. Już przechodzę na tryb: poważny ręcęzęt. 

Pokrótce: pomysł na książkę nie okazał się jakoś wybitnie oryginalny, bo przecież nastoletnich bohaterek cała masa (a to dziwne, co nie?). Zwłaszcza tych pokrzywdzonych przez los, które muszą dzielnie radzić sobie z trudami świata codziennego. O zabójcach też już wiele napisano, nawet o tych nastoletnich (może nie było o zabójczych zakonnicach... Dobra. Dość!), ale jednak temat powielany. Niemniej bohaterka "Posępnej litości" ujęła mnie swoim sposobem bycia. Swoją osobowością i prawdziwością (jakkolwiek dziwnie to nie brzmi). Ismae ma to coś, czego nie da się nie lubić. Nie zapomnę wspomnieć o nim... Mężnym, sprawiedliwym i oddanym sprawie... Drogie panie, poznajcie Gavriela Duvala. Swoją drogą, wcale się nie dziwię, że Ismae straciła dla niego głowę. Lubię takie postaci męskie, jak Gavriel. Konkretny mężczyzna, z konkretną misją i konkretnym charakterem. Jednym i krótkim zdaniem: konkret facet. Ot, co!

Akcja powieści toczy się w Bretanii w XV wieku. Pełna jest intryg, knowań, zdrad, tajemnic i... Śmierci. Autorka zadbała o to, by czytelnik się nie nudził. Nie obyło się również bez wątku romantycznego, jednak nie przyćmiewa on ważniejszych aspektów książki. Jest jedynie miłą otoczką całości. 

Pierwszy tom cyklu "Jego nadobna zabójczyni" uważam za bardzo udany i z pewnością zapoznam się z kolejnym tomem, który nosi tytuł "Mroczny triumf".

"Podwieczność"
Brodi Ashton


Zeszłej wiosny Nikki Beckett zniknęła w podziemiu zwanym Podwiecznością.
 Teraz wróciła do swojego dawnego życia, do rodziny i chłopaka. Ma tylko sześć miesięcy na to, by pożegnać się, nim Podwieczność upomni się o nią – tym razem już na zawsze.
 Sześć miesięcy na to, aby znaleźć odkupienie, jeśli ono w ogóle istnieje.
 Nikki pragnie spędzić te cenne miesiące, zapominając o podziemiu, a jednocześnie próbuje ponownie zbliżyć się do swojego chłopaka, Jacka, którego kocha najbardziej na świecie. Istnieje tylko jeden problem: Cole, który śledzi Nikki z Podwieczności aż na Powierzchnię. Cole chce przejąć tron w podziemiach i jest przekonany, że to Nikki jest kluczem do jego sukcesu. I zrobi wszystko, aby ją ściągnąć do podziemi, jako swoją królową.
Czas Nikki na powierzchni zbliża się ku końcowi, a jej sytuacja wymyka się spod kontroli. Dziewczyna pragnie znaleźć sposób na oszukanie losu i uniknięcie powrotu do Podwieczności, gdzie czeka ją nieśmiertelność u boku Cole’a…

Następnie wzięłam się za "Podwieczność", która otwiera trylogię w której znajdziemy wątek zaczerpnięty z greckiej mitologii. Ja ogólnie przepadam za mitami, czy to greckimi, nordyckimi czy celtyckimi. Dlatego, kiedy przeczytałam, że niniejsza pozycja jest oparta na motywach zaczerpniętych z mitologii, nie mogłam przejść koło niej obojętnie. Sami rozumiecie...

W tej pozycji akcja nie mknęła w takim tempie, jak w "Posępnej litości". Szczerze powiedziawszy czasami wiało nudą, a i wydarzenia były przewidywalne. Co więcej... główna bohaterka niespecjalnie przypadła mi do gustu. Nie wiem, może to przez to, że tak szybko się poddała. Może temu, że okazała się słaba... Niemniej jednak, stopniowo się do niej przekonywałam w wyniku czego, pod koniec (w końcu) zapałałam do niej sympatią. Jak zapewne wiecie (albo i nie wiecie) - nie przepadam za trójkątami miłosnymi, które można spotkać niemalże w każdej książce młodzieżowej. Tutaj oczywiście i bez tego się nie obyło... Jednakże! Jednakże nie okazał się on tak przytłaczający, irytujący i słaby, jak się tego spodziewałam. Rzekłabym, że jest on do przełknięcia. 

Autorka świetnie poradziła sobie z motywem mitu o Persefonie, bogini Podziemia (tutaj Podwieczności), Hadesie i Demeter. Bardzo podobało mi się przeniesienie tej historii do teraźniejszości, co więcej - autorka nie zrobiła z tego kiczowatej opowiastki. Nie "upiękniła" jej, dzięki czemu mit nie stracił na swojej wartości. Duży plus dla autorki, zwłaszcza, że "Podwieczność" jest jej debiutem. Aż się nie chce wierzyć!

Książka o rozpaczy, cierpieniu, miłości i bolesnej stracie... Jednak przede wszystkim o nadziei.

"Dziewczyna w stalowym gorsecie"
Kathryn Smith (Kady Cross)


Skrzyżowanie epoki wiktoriańskiej z X-Menami
 Szesnastoletnia Finley Jayne nie ma nikogo i niczego za wyjątkiem pewnej rzeczy, która znajduje się w jej wnętrzu.
 Ciemna strona bohaterki sprawia, że jest ona zdolna zabić. W dodatku bardzo mocnym ciosem. Tylko jeden człowiek widzi magiczną aurę otaczającą dziewczynę.
Powieść osadzona w XIX wiecznej Anglii, która przenosi czytelnika w świat pełen przygód.

I oto książka, przez którą nie potrafiłam przebrnąć do końca. Od pierwszego rozdziału nie zapowiadała się dobrze. Nie wciągnęła mnie. Nie zaskoczyła. Nie porwała... Nie będę się tutaj rozwodziła nad całością, bo być może w połowie nastąpiłby pewien przełom typu: wow! Ale fantastyczna książka. Jednak jestem realistką i sądzę, że jeśli nie zaciekawiła mnie w ciągu tych 120 stron, to nie zaciekawi mnie po przekroczeniu tej magicznej liczby. 

Postaci... Jak one miały na imię? Pamiętam jedynie Sama, który był najbardziej wyrazistą postacią, jaką uraczyła mnie autorka. Reszta poszła w zapomnienie. Niestety, ale autorka nie postarała się w tworzeniu postaci. Nie poczułam z nimi tej więzi, jaką odczuwam z postaciami innych książek. Może właśnie dlatego książka do mnie nie przemówiła? A może dlatego, że akcja nie jest ciekawa... 

Wiem natomiast jedno. Po kontynuacje nie sięgnę.

czwartek, 24 lipca 2014

Uwaga: książka, kamera. Akcja!

Gatunek: Thriller, Romans, Sci-Fi
Produkcja: USA
Premiera: 5 kwietnia 2013 (Polska) 22 marca 2013 (świat)
Reżyseria: Andrew Niccol
Scenariusz: Andrew Niccol
Ocena ekranizacji: 3/10
Nie tak dawno temu obiecałam Wam posta w którym będę rozwodzić się na temat ekranizacji książek. Zastanawiałam się jak skonstruować niniejszy artykuł. Czy przeplatać dobre ekranizacje z tymi kiepskimi, czy po prostu podzielić to na dwie części. Zdecydowałam, że zacznę od napisania artykułu o tych gorszych, a w następnym przedstawię te, które uważam za bardzo dobre. Wydaje mi się, że tak będzie przejrzyściej.

Tak więc zacznijmy od ekranizacji książki Stephanie Meyer „Intruz”.

Kilka słów o papierowej wersji:

„Przyszłość. Nasz świat opanował niewidzialny wróg. Najeźdźcy przejęli ludzkie ciała i umysły, wiodąc w nich na pozór normalne życie.”

Zacznę od tego, że pomysł na książkę autorka miała świetny. Po wybiciu się na świat sagą „Zmierzch” zaserwowała nam ponownie swój talent autorski . „Intruz” to książka zupełnie się różniąca od aktualnie popularnych paranormali, nie znajdziemy tutaj żadnych wampirów, wilkołaków, elfów, a i prawdę mówiąc ludzi tutaj mało (jeśli chodzi o ścisłość). Za to są Dusze. Zupełnie odrębna bytność, która przemierzając wiele światów, wzięła sobie pod „opiekę” Ziemię, twierdząc, że my szarzy ludzie dążymy do jej zagłady (w sumie gdyby się tak nad tym głębiej zastanowić, to czyż właśnie tego nie czynimy?). Dusze sądzą, że ludzie jako priorytet obrali sobie samozagładę i nie zasługują, aby zamieszkiwać tak piękną planetę – tym samym ją niszcząc. Dlatego też oto wybawiciele –samozwańczy – postanawiają przejąć ciała zwykłych śmiertelników i osiedlić się tutaj na stałe. Niestety, jak to się często zdarza – znajdą się i tacy, którzy się z tym nie zgadzają. Tacy, którzy chcą żyć, rebelianci. Taką rebeliantką, pragnącą żyć jest Melanie, która sądzi, że prócz niej i jej brata nie ma już nikogo, kto mógłby jej pomóc. Jednak pewnego wieczoru narażając swe życie, by zdobyć pożywienie dla swojego brata i siebie udaje się do domu intruzów i wpada na Jareda. Chłopaka, który tak samo jak ona myślał, że jest jedynym człowiekiem na tej planecie…

Książka wypadła bardzo dobrze, jednak przeniesienie jej na wielki ekran okazało się kompletną porażką…

Z ręką na sercu przyznaję, że nie dotrwałam do końca filmu. Po prostu nie mogłam znieść tej tragicznej wizji reżysera. Wszystko zostało spłycone do granic możliwości. Gra aktorska? Ci aktorzy mieli czasami takie miny, jakby zastanawiali się „gdzie ja jestem i co tutaj robię?”. Zero emocji. Zero akcji. Zero jakichkolwiek porywających momentów. Jak książka wzbudziła we mnie zainteresowanie, tak film kompletnie nie. Całość była… Sama nie wiem, jak mogłabym to określić, ale pasuje mi tutaj jedno słowo, którego użyję: sztuczna. Nie polecam ekranizacji tej książki. Osobiście zniszczyłam sobie dobre wrażenia z książki.

W rolach głównych między innymi:
Melanie / Wanda: Saoirse Ronan, Jared Howe: Max Irons, Ian O’Shea: Jake Abel,

Kolejną klapą reżyserską/aktorską okazał się film pt. „Czerwień rubinu” autorstwa Kerstin Gier. Trylogia Czasu należy do jednej z moich ulubionych młodzieżowych serii o podróżowaniu w czasie. Stwierdziłam więc, że tak dobrej trylogii nie da się „zepsuć” przenosząc ją na ekrany kin. Jakżeż się myliłam! Najpierw kilka słów o tomie pierwszym:
Gatunek: Fantasy
Produkcja: Niemcy
Premiera: 14 marca 2013 (świat)
Reżyseria: Felix Fuchssteiner
Scenariusz: Katharina Schöde, Felix Fuchssteiner
Ocena ekranizacji: 3/10

W części pierwszej poznajemy Gwendolyn. Główną bohaterkę która jest uroczą szesnastoletnią dziewczyną. Dar przenoszenia się w czasie w jej rodzinie był bardzo wyczekiwany. Zakładano, że jego posiadaczką jest kuzynka Gwen, Charlotta, która przez całe swoje życie była przygotowywana do wypełnienia swojego przeznaczenia. Miała nawet symptomy odpowiadające właśnie temu zjawisku. Wszystko poszło jednak nie po myśli rodziny, jak i Strażników czasu, gdyż los chciał, że to właśnie nieprzygotowana na przygody w czasie, Gwendolyn stała się podróżniczką. Czy nasza urocza bohaterka poradzi sobie z tym wyzwaniem? Na pewno pomocny w tym jej będzie nie kto inny jak wspaniały Gideon – podróżnik z linii męskiej. Chronograf (urządzenie służące przeskoków w czasie) zostało skradzione, teraz Gideon i Gwendolyn są zmuszeni je odnaleźć.

To typowa powieść dla młodzieży, chociaż sądzę, że tym starszym czytelnikom może przypaść do gustu. Bardzo długo wyczekiwałam ekranizacji tej trylogii. Sądziłam, że będzie ona dorównywała swym poziomem pierwowzorowi. Jakżeż się pomyliłam… Jako, że moja opinia o tejże ekranizacji została już umieszczona na portalu, nie chcę dublować postów. Dlatego też pozwolę sobie Was odesłać: TUTAJ.

W następnych postach spodziewajcie się mojej opinii co do ekranizacji takich książek, jak np.: „Chłopiec w pasiastej piżamie”, „Zielona mila”, „Gwiazd naszych wina”, „Zmierzch”, „Igrzyska śmierci” i wiele innych!

Tekst napisany dla portalu:

środa, 23 lipca 2014

Nie książkowo, a muzycznie!

Już we wrześniu ukaże się debiutancki album KC Nwokoye "Shine". Lecz dla wszystkich, którzy nie mogą doczekać się już premiery mamy niespodziankę! Już teraz można posłuchać singla "HOME"! Treść utworu jest niezwykle przejmująca. Opowiada o pragnieniu znalezienia domu, w którym możemy czuć się szczęśliwi i bezwarunkowo kochani. Dodatkowo utwór ma też wyjątkowo znaczenie dla samego KC Nwokoye, dla którego Polska stała się nowym domem.

KC Nwokoye to nigeryjski wokalista, kompozytor oraz autor tekstów od kilku lat zamieszkały w Polsce. Już we wrześniu ukaże się jego debiutancki album "Shine". W 2013 r. ukazał się singiel "Caroline", który spotkał się z ciepłym przyjęciem krytyki. KC Nwokoye ma na swoim koncie także współpracę z DJ Pesho oraz wytwórnią My Music, czego efektem było nagranie kilku piosenek wraz z teledyskami. Utwory takie jak "Stay tonight" stały się niezwykle popularne wśród radiosłuchaczy oraz internautów. Piosenki emitowały liczne polskie stacje radiowe jak i telewizyjne. Wśród nich tacy potentaci jak Radio Eska. Szerszej widowni KC Nwokoye znany jest z programu "X-Factor", a także sceny "Dzień Dobry TVN". Jego twórczość można było też podziwiać polskiej edycji BalconyTV . Jego głos pojawił się na ścieżce dźwiękowej do polskiego filmu „Yuma” (cover „Ice Ice Baby”). To jednak nie wszystko! KC Nwokoye regularnie uczestniczy w najlepszych jam sessions w Old Timers Garage w Katowicach. Ponadto znalazł się w czołówce artystów biorących udział w Festiwalu Afrykańskim w 2011 roku w Zabrzu. Wielokrotnie również koncertował z orkiestrą symfoniczną w Żorach. Muzyk tworzy muzykę klimatyczną i wyrafinowaną z wykorzystaniem ciekawej instrumentacji oraz niepowtarzalnych aranżacji. Jego twórczość utrzymana jest w klimacie soulu i R&B z licznymi wpływami etnicznymi.


piątek, 18 lipca 2014

"Rajski Domek" Erica James

W Angel Sands, niewielkim nadmorskim kurorcie, czas płynie powoli, odmierzany miarowym szumem fal. Pomiędzy domkami do wynajęcia, willami i kafejkami mieści się również prowadzony przez rodzinę Baxterów, a właściwie przez „dziewczyny Baxterów”, pensjonat. Nieoczekiwanie niespełniona w roli gospodyni pani Baxter postanawia na jakiś czas opuścić Angel Sands i raz jeszcze przemyśleć swoje życie. Jej obowiązki obejmuje najstarsza córka.
Genevieve robi wszystko, by poradzić sobie z natłokiem obowiązków, sprawy jednak komplikują się coraz bardziej. Kiedy po okolicy roznosi się plotka o sprzedaży położonej nieopodal, zrujnowanej stodoły, Genevieve domyśla się, że nabywcą mało atrakcyjnego budynku jest ktoś, kogo wolałaby więcej nie oglądać. Ale nie można nie dostrzegać kogoś, kto znajduje się tuż obok… Zwłaszcza gdy ten ktoś chce być dostrzeżony.
Lato, piękna pogoda, taras, książka w ręce i wygrzewanie się w słoneczku. Książka nie „jakaś”, a konkretna. „Rajski domek” autorstwa Eriki James. Zapewne niektórzy z Was kojarzą post, w którym polecałam książki do przeczytania na upalne dni. Przyjemne i lekkie lektury. Uwzględniłam w nich tytuły pani James i dzisiaj przedstawię Wam opinię na temat jednej z jej książek. Już we wstępie mogę śmiało powiedzieć, że książka jest warta polecenia. Ot, co!

Erica James została okrzyknięta jedną z najlepszych brytyjskich autorek. Jej książki są zabawne, pełne miłości i ciepła. Autorka podejmuje w swoich dziełach wiele trudnych tematów, a historie przez nią tworzone są wielowątkowe i na pewno nie można ich nazwać banalnymi.

Powieści obyczajowe zazwyczaj są sztampowe. Jednak nie mogę tym mianem określić książek pani James. Owszem, niektóre wątki możemy nazwać podobnymi do tych już nam wcześniej znanych, ale nie jest to kwestia rażąca. Autorka świetnie prowadzi czytelnika przez wiele wątków, jakie tworzy w swojej powieści. Otóż „Rajski domek” jest bogaty w wiele ciekawych i dobrze nakreślonych postaci, a autorka dla każdej z nich przygotowała określoną rolę. Dlatego też nie śledzimy jedynie perypetii głównego bohatera, ale mam wrażenie, że każda ze stworzonych postaci jest pierwszoplanowa. Wszystko zależy od tego, na którym w danej chwili skupia się fabuła. I właśnie to jest takie – że tak powiem – niesztampowe.

Najlepsze jest to, że każdy z bohaterów staje się nam bliski, niczym przyjaciel. Dlatego też wszystkie emocje, jakie im towarzyszą, trafiają do nas ze zdwojoną siłą. A wszystko dzięki temu, że autorka stworzyła swoje postaci tak, jakby te były autentyczne.

Erica James w niniejszej pozycji poruszyła kilka ważnych tematów o życiu. Temat miłości, choroby, straty, przyjaźni i temat śmierci. Książka jest okraszona sporą dawką humoru, ale również posiada lekki smak smutku. Jest zabawna, wzruszająca i porywająca. Nie da się jej określić jednym słowem, ponieważ trafia czytelnika prosto w serce.

Niniejszy tekst ukazał się również na portalu literatura.juventum.pl

środa, 16 lipca 2014

"Poza czasem" Alexandra Monir

Kiedy rodzinę Michele Windsor dotyka tragedia, dziewczyna zmuszona jest przeprowadzić się z Los Angeles do Nowego Jorku, gdzie mieszkają jej bogaci i arystokratyczni dziadkowie, których nie poznała nigdy wcześniej. W ich starym, pełnym rodzinnych sekretów domu przy Fifth Avenue, Michele odkrywa największą tajemnicę: dziennik jednej z jej przodkiń, który ma niesamowitą moc: przenosi ją w czasie do przeszłości, kiedy to został napisany. Tam, na wytwornym balu maskowym, Michele poznaje młodego mężczyznę o intensywnie niebieskich oczach, który przez całe życie nawiedzał ją w snach. Zakochuje się w nim i rozpoczyna romans nie z tego świata.
Michele zaczyna prowadzić podwójne życie, próbując zachować równowagę pomiędzy swoim współczesnym, szkolnym życiem a ucieczkami w przeszłość. Kiedy jednak dokonuje straszliwego odkrycia, musi udać się w podróż w czasie, by uratować chłopaka, którego pokochała i zakończyć poszukiwania, które zdecydują o jej losie.
Dawno nie czytałam książek o podróżach w czasie. Jedną z lubianych przeze mnie serią, w której podróże w czasie wiodą prym, to Trylogia czasu, do której mam ogromny sentyment. W niedługim odstępie czasu zdążyłam przeczytać dwie różne książki ze wspólnym motywem, o którym wspomniałam wyżej. Jedna z nich jest dobra, druga niestety okazała się kompletną porażką. Jak myślicie, której opinię przeczytacie za chwilę? Oczywiście tej dobrej. Zatem nie przedłużając, przejdźmy do oceny pozycji od wydawnictwa Jaguar, której tytuł brzmi Poza czasem.

W internecie można znaleźć już całkiem pokaźną liczbę recenzji. Jedne są pochlebne (i tych jest znacznie więcej), inne zaś niezbyt miłe. Ja osobiście nie miałam względem tej pozycji większych oczekiwań i nie nastawiałam się na coś spektakularnego, ale przyznaję, że jestem mile zaskoczona tym, że książka okazała się całkiem przyjemnym czytadłem.

Ogólna ocena niniejszej pozycji wychodzi na dobry z małym minusem. Pomysł nie jest w ogóle oryginalny, wątek miłosny również schematyczny, aczkolwiek urzekający. Przypadły mi do gustu opisy miejsc, ludzi i obyczajów.

Autorka poradziła sobie z tym wszystkim koncertowo, widać wyraźnie, że zanim zabrała się za napisanie Poza czasem, spędziła sporo czasu na przygotowaniu świata przedstawionego, a za to należy jej się wielkie uznanie, gdyż nie zawsze autor ma pojęcie o tym, co tworzy.

Postaci również niespecjalnie się wyróżniają na tle tych wszystkich nastoletnich bohaterów, których poznałam w całym moim życiu, ale mają w sobie pewną magię, dzięki której jestem skłonna stwierdzić, że mi się one spodobały. Michele i Phillip, bo tak im na imię, są zagubionymi nastolatkami, których łączą granice ich światów. On żyje w tym samym mieście, jednak w zupełnie innym czasie – Nowy Jork, pierwsza połowa XX wieku. Ona jest współczesną nastolatką, która wraca w rodzinne strony swojej matki, gdzie czeka na nią przygoda życia… Oczywiście Phillip jest czarujący, przystojny, elokwentny i posiada wszystkie cechy bożyszcza, jakie można sobie wyobrazić. Michele jest dziewoją o gołębim sercu, podejmującą zupełnie niedorzeczne (przynajmniej dla mnie) wybory… Daję postaciom ocenę dostateczną, gdyż nie jestem ani nimi zachwycona, ani zniesmaczona.

Sądzę, że jednak nie sięgnę po kontynuację. Nie dlatego, iż może mi się ona nie spodobać (chociaż to przecież całkiem możliwe), chodzi po prostu o to, że nie jest to książka dla mnie, w sensie wiekowym. Już nie jestem nastolatką i takie książki do mnie kompletnie nie przemawiają. Zdarzają się oczywiście wyjątki, jednak podróże w czasie i lekko infantylna miłość nie są dla mnie. Ot, co. Dlatego serię o podróżach w czasie mogę polecić głównie nastolatkom, a w szczególności płci pięknej. ;)

Tekst napisany dla portalu Nastek.pl
Dziękuję!

piątek, 11 lipca 2014

Doczekam się?!

Dzień dobry, cześć i czołem!

Chwytliwy tytuł posta, prawda?

Dzisiaj o książkach, które nie są jeszcze wydane w naszym kraju. Czy zostaną wydane? Czy się ich doczekamy? Mam ogromną nadzieję, że tak. Przyznam, że chętnie zakupiłabym oryginały i przeczytałabym je po angielsku, ale raz: z Amazona korzystać nie umiem (wstyd mi i hańba!), dwa: nie mam nikogo za granicą, kto mógłby mi je przysłać, a trzy: empik narzucił takie ceny z kosmosu, że głowa mała! Dlatego przyjdzie mi czekać w cierpieniu i ciszy na to, aż któreś z wydawnictw zakupi prawa do ich wydania... Czy już wspominałam może, że cierpliwość jest mi obca?
Dobrze, teraz przejdźmy do tych kilku (przynajmniej w tym poście) książek, które chciałabym (oj chciaaaałabym!) mieć.

Na początek seria Michelle Hodkin (tutaj skaczę z radości, ponieważ, iż, gdyż! Wydawnicza Grupa Foksal wyda pierwszy tom! Aaaa... nosi mnie z radości. Mam nadzieję, że nie zmienią szaty graficznej, bo jest boska!


A może tak ktoś się pokusi, żeby wydać te oto powieści Kasie West - eh... pomarzyć można...

A może tak książka Davida Levithana?
Opowiadająca o chłopaku, który każdego ranka budzi się w ciele innej osoby, innym życiu. Nie ma nigdy żadnego powiadomienia o tym, gdzie się będzie teraz znajdować czy kim teraz będzie. Musi się z tym pogodzić, nawet z założonymi warunkami, dzięki którym będzie mógł po prostu żyć: Nigdy nie może się zbyt mocno przywiązywać. Musi być niezauważalny. W nic się nie mieszać.

Ostatnio często oglądam książkowych maniaków z ameryki, dzięki którym odkryłam te i wiele innych ciekawych książek :)

Lecę korzystać z uroków zwolnienia lekarskiego i poczytać. 
Miłego piątku!

środa, 9 lipca 2014

"Na krawędzi zawsze" J.A. Redmerski


Dziękuję!
"Nasza historia się zakończyła, ale nasza podróż trwa.
 Ponieważ zawsze będziemy żyć na krawędzi, aż do śmierci...
Kilka miesięcy wcześniej Camryn i Andrew, spotkali się w autobusie w drodze donikąd. Zakochali się w sobie i dowiedli, że gdy dwoje ludzi jest sobie przeznaczonych, los znajdzie sposób by ich połączyć.
 Teraz, w niecierpliwie oczekiwanej kontynuacji "Na krawędzi nigdy" Camryn i Andrew oddają się w pełni swej miłości do muzyki, pełnymi garściami czerpiąc z życia, tak jak sobie to obiecywali. Ale kiedy wydarza się tragedia, ich związek wystawiony zostaje na ostateczną próbę. O ile Camryn próbuje zagłuszyć swój ból, to Andrew podejmuje śmiałą decyzję - żeby ich życie wróciło na dawny tor, muszą znowu wyruszyć w drogę. Razem odnajdą namiętność, przygody i wyzwania których nie spodziewali się w najśmielszych snach"
Zacznę od tego, że sama nie wiedziałam czego się spodziewać po tej kontynuacji. Jednak jedno wiem na pewno - okazała się ona klapą po całości... Jak pierwszy tom przypadł mi do gustu, tak tom drugi w ogóle mógł nie zostać wydany. Mam wrażenie, że autorka na siłę próbowała coś stworzyć. Stworzyła to coś, co czytało mi się strasznie topornie. Coś, czego nie mogę nazwać godną kontynuacją, a jedynie mdłym i do bólu przewidywalnym czytadłem dla mało wymagającego czytelnika. Coś strasznie ogłupiającego. Zawiodłam się na "Na krawędzi zawsze", które zmieniło mój stosunek do postaci z jedynki. Nad czym najbardziej ubolewam... Sądzę, że jest to przykład tego, żeby nie pisać kontynuacji za wszelką cenę.

Zacznę od tego, że wydarzenia w tomie drugim są kontynuowane, to znaczy, że nie powinniście odczuć większej różnicy w przerwie, na oczekiwaniu ciągu dalszego. Jak wydarzenia w pierwszej części były mniej lub więcej wciągające, tak w kontynuacji były nieciekawe, przewidywalne i opierały się głównie na jednym cukierkowym wątku - miłości dwójki głównych bohaterów. Niby coś się działo, ale tak naprawdę nic. Tutaj tragedia, tutaj skrywane tajemnice - obie te kwestie mało rozbudowane, obie zgaszone przez autorkę w zalążku. Może gdyby sprawa z pierwszą Lily była bardziej opisana, tak, żeby można było się w nią wgryźć i wczuć się w sytuację Camryn, czy Andrew, ale niestety autorka nie dała mi tej szansy. 

Postaci. Jak polubiłam Camryn i Andrew w tomie pierwszym, tak w drugim ich znielubiłam. Andrew wcześniej wywarł na mnie wrażenie faceta, który jest męski, stanowczy i po prostu da się go lubić. Tym razem okazał się totalnym milusim misiem, który robi maślane oczka, ciągle tuli, całuje mówi miłe słówka... To wszystko jest taaaakie tęczowe. Nie romantyczne, nie urocze... Zbyt sztuczne. Nie lubię takich facetów zarówno w życiu, jak i w książce, czy też na ekranie. Nie wiem dlaczego ta postać zmieniła się tak diametralnie, bo albo ja miałam mylne wrażenie z części pierwszej, albo rzeczywiście Andrew zmienił się w zastraszającym tempie. Kolej na Camryn, użalającą się nad sobą, niezdecydowaną i wiecznie skamlącą dziewczynę, która - mam wrażenie - myśli tylko o sobie. Bohaterowie jak widać, również mnie nie powalili. 

Nie wiem co więcej mogę napisać o tej książce. Wiem jednak, że są tacy, którym książka się spodobała i to szanuję. Są również tacy, którzy niecierpliwie na nią czekali, i pewnie tak czy siak ją nabędą. Ja nie odradzam im tego absolutnie. Każdy zrobi to, co uważa za stosowne. Nie polecam jej jednak tym, którzy nie chcą się zawieść i zepsuć sobie wrażenia z jedynki.

Książkę można nabyć w księgarni Libroteka: Na krawędzi zawsze

Recenzja tomu pierwszego: Na krawędzi nigdy

poniedziałek, 7 lipca 2014

Przedpremierowo "Galop'44" Monika Kowaleczko-Szumowska

 PREMIERA 23 lipca 2014
"Mikołaj w przedziwny sposób trafia ze współczesnej Warszawy w sam wir dramatycznych wydarzeń powstania warszawskiego. Jego starszy brat Wojtek decyduje się na podróż, która zakończy się kilkadziesiąt lat wcześniej, aby wydostać Mikołaja z powrotem. W walczącej Warszawie chłopcy poznają na przemian smak zwycięstwa i gorycz porażki, dowiadują się, czym jest męstwo, prawdziwa przyjaźń i wielka miłość"
Każdy kto odwiedza mojego bloga wie, że nie przepadam za rodzimymi autorami. Wiele razy zawiodłam się na ich twórczości, dlatego nie sięgam po ich dzieła. Muszę przyznać, że po obyczajową powieść sięgnęłabym szybciej, niż po taką, która ma w sobie szczyptę fantasy, bądź jest książką ubiegającą się o to miano. Chociaż stwierdzam, że to zależy od wydawnictwa. Jeśli znam dane wydawnictwo i wiem, że nie wydaje ono badziewnych powieści, to chętnie przeczytam paranormal czy fantasy Polskiego autora... Dlatego też zaufałam (już dawno zresztą) wydawnictwu Egmont i z przyjemnością sięgnęłam po książkę pani Kowaleczko-Szumowskiej pt. "Galop'44". Sam opis mnie przekonał, bo książek o powstaniu warszawskim niewiele czytałam, a sam temat podróży w czasie właśnie w sam środek wojny z Niemcami okazał się trafem w dziesiątkę, ale o tym nieco niżej.

O podróżach w czasie czytałam już sporo książek i zawsze powtarzam, że dana lektura musi mieć w sobie to nienazwane "coś", co sprawi, że będzie się wyróżniała na tle pozostałych. "Galop'44" niewątpliwie to "coś" posiada. Nie potrafię dokładnie sprecyzować co to jest, jednak mogę przypuszczać, że będą to 3 czynniki: postaci, świat przedstawiony oraz klimat. Autorka bowiem idealnie oddała ten wojenny i historyczny klimat. Czytając przygodę Mikołaja i Wojtka, przez cały czas towarzyszyło mi napięcie, które sprawiało, że nie mogłam oderwać się od książki. A to z kolei sprawiło, że książkę skończyłam w mgnieniu oka. Fakt, że nie jest ona obszerna, a czcionka jest całkiem spora - tylko przyspieszył nieuniknione zakończenie przyjemności, jaką było przeczytanie tego tytułu. Pomimo, iż nie jest to jakaś spektakularnie oryginalna książka, to i tak uważam, że jest godna przeczytania.

O postaciach wspomniałam, to teraz powiem o nich coś więcej. Mikołaj i Wojtek są braćmi, jednak różnią się od siebie jak ogień i woda. Mikołaj jest jak ogień, żywiołowy, ciekawski, posiada niespożytą energię i pragnie uwagi brata, który niezbyt się nim interesuje. Wojtek woli natomiast posłuchać muzyki, poczytać książkę. Wojtek jest tym spokojniejszym z braci. Z początku nie poczułam więzi z ani jednym z braci, jednak kiedy akcja nabrała tempa, obaj w pewien sposób stali się mi bliżsi. Muszę jednak przyznać,  że nie tylko ta dwójka przypadła mi do gustu. Autorka stworzyła całą gamę różnych postaci, z których każda na swój sposób mnie do siebie przekonała. Cieszę się, że bohaterowie dorównują dobrej konstrukcji świata przedstawionego. 

Muszę przyznać, że brakuje mi pewnego rozwinięcia początku. Byłam przygotowana na nieco dłuższy wstęp przed tym, jak chłopcy przeniosą się do przeszłości. Byłam tym lekko zawiedziona, ale dalsze wydarzenia zrekompensowały mi brak tego i owego. Spodziewałam się również bardziej spektakularnego przeskoku w czasie - chodzi mi tutaj głównie o miejsce i moment, w którym Mikołaj po raz pierwszy "robi przeskok". Niemniej to jedynie szczegół, bo reszta wydarzeń, opis miejsc -  jest oparta na faktach, za co ogromny plus!

Zatem czy i komu polecam tę książkę? Polecam, oczywiście, że polecam! Komu? Nie tylko osobom, które uwielbiają tematy historyczne, wojenne, o podróżowaniu w czasie. Polecam ją każdemu. Sądzę, że spodoba się ona większości, ponieważ jest to piękna i poruszająca historia, o której prędko nie zapomnę.

niedziela, 6 lipca 2014

"Wierni wrogowie" Olga Gromyko

"Ten co zdradził wroga, kiedyś zdradzi też przyjaciela"


Wielki szacunek dla autorki za jej wszystkie twory, jakie napisała. Za serię o Wiedźmie i za... Świetną nowość wydaną przez Papierowy Księżyc - "Wierni wrogowie". Bardzo przypadł mi do gustu styl autorki. Ten klimatyczny ton, który porusza we mnie pewną strunę czytelniczą, którą jak na razie poruszyło niewielu autorów: John Green, Ilona Andrews, Patricia Briggs, Mira Grant, Samantha Shannon, Cassandra Clare czy Kelly Creagh. Tylko tej garstce udało się mnie rozkochać w swojej twórczości na tyle, że ich książki wielbię i będę wielbić miłością dozgonną. Amen. Na chwilę obecną wszyscy wymienieni oraz Olga Gromyko, są moimi bogami literatury. Słowem wstępu... Chyba możecie się domyślić, że o książce będą raczej same pochlebne słowa. Inaczej się po prostu nie da.

Kilka słów o szacie graficznej, jakżeż surowej, wilczej, zimowo - smoczej... Jednym słowem: idealnej. Niektórzy stwierdzą zapewne, że nic w niej szczególnego, ale mnie przypadła ona bardzo do gustu i świetnie oddaje treść książki. Chociaż Szelena powinna być ruda... Bo rude to wredne (ponoć!) A wierzcie mi, że główna bohaterka jest nader złośliwą jędzą... (uśmiecham się, a dlaczego się uśmiecham? Bo sama złośliwa bywam i z Szeleną mogłabym się wybrać na piwo) ot, co!


Już sam tytuł przynosi na myśl - mniej, lub więcej - o czym będzie historia. Aczkolwiek, nieco inaczej widziałam tych wrogów. Niemniej zamysł autorki o wiele bardziej podoba mi się niż mój sam. A to nowość!

A wszystko zaczyna się od wygrażania się typu "pożrę cię w całości", tudzież "zjem cię! zjem cię!" Apetycznie, prawda?

Pamiętając kreację postaci z serii o Wiedźmie imieniem Wolha, gdzie byłam nią wniebowzięta nie mogłam opanować radości z faktu, że i tutaj autorka postawiła na naturalność w tworzeniu swoich postaci. Nawet gdybym nie widziała na okładce nazwiska autorki, to po poznaniu Szeleny byłabym w 100% pewna, że książkę pisała Gromyko. Postaci i humor, jakim okraszona jest powieść, jest znakiem rozpoznawczym pisarki. Zresztą każdy z wymienionych we wstępie przeze mnie autorów ma swój znak rozpoznawczy i śmiem twierdzić, że poznałabym pisarza po jego dziele raz dwa! Dość może już tego zachwalania, przejdźmy do konkretów.

"- Szeleno, dziesiąty raz ci powtarzam...
- Lepiej będzie jak pierwszy raz pomyślisz."
Źródło

Zaczęłam o bohaterach, to może teraz czas, aby Wam ich przybliżyć. Główną postacią jest wilkołaczka imieniem Szelena. Pyskate babsko, które umie walczyć o swoje i przede wszystkim - wie czego chce. Nie jest to postać kobieca, którą można nazwać puchem marnym. Co to, to nie. Wcześniej wspomniałam, że bywa złośliwa i wredna... Cóż, żeby to zrozumieć, musicie przeczytać, a ubaw gwarantowany! Pod lupę weźmy teraz maga i nekromantę w jednym, Weresa. Mężczyzna idealny, jakich w książkach co niemiara? Ależ skąd! Autorka nie wychwala jego urody, nie robi z niego adonisa i pięknisia z tabloidów, co bardzo mi się podoba. A jeszcze bardziej podoba mi się to, że jego charakter jest taki... nie wiem czy mogę tak to określić, ale jest- męski. Opanowany, rzucający kąśliwymi uwagami, opiekuńczy (chociaż trzeba się na nim poznać, żeby to zobaczyć), czasami arogancki, ale przede wszystkim inteligentny! Poznajemy również smoka! O tak, ta postać jest genialna. Mrok, bo tak się latający jaszczur zwie, jest czarujący i uwielbia dogryzać swoim kompanom. Jest też cień... Cień Weresa, jego uczeń Rest. Szelena i Rest, to mieszanka wybuchowa. Wierzcie mi. Cała ta ekipa jest genialna i uwielbiam ich razem, jak i każdego z osobna. Kawał dobrej roboty, ale niczego innego się nie spodziewałam po Oldze Gromyko!

Postaci świetne, humor przedni... A świat? A pomysł?

Co do świata przedstawionego, nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń. Gromyko bardzo podobnie podeszła do sprawy realiów, jak w przypadku serii o Wiedźmie. Nie zdziwiło mnie to, gdyż na okładce wspomniano, że akcja toczyć się będzie w Belorii, wiele lat przed cudownym wydarzeniem, jakim okazały się narodziny Wolhy. W tych czasach możemy poznać te stworzenia, o których Wolha czytała w księgach, z których pobierała wiedzę. Mordobicie trollów i krasnoludów jest na porządku dziennym. Polowanie magów/czarowników na wilkołaki również nikogo nie dziwi. Tak samo elfy i driady czy też latające smoki, to codzienność. Jednym słowem Beloria to miejsce tętniące różnorodnym życiem.

Sam pomysł nie jest jakoś specjalnie oryginalny, bo przecież w fantastyce było już niemalże wszystko. Wszystkie postaci, relacje pomiędzy nimi i różne udziwnienia. Jednak Gromyko stworzyła coś, co mogę śmiało nazwać rewelacyjnym dziełem! Mimo, że znałam wcześniejsze stworzenia z innych książek, a przygoda nie wydaje się być czymś, na co zawołałabym wow. Właśnie tak określam niniejszą pozycję. Krótkim, acz wydaje mi się, że treściwym:




Gorąco polecam Wam tę książkę tętniącą życiem, magią, humorem, rewelacyjnymi postaciami. Książka o przyjaźni powstającej pomiędzy wrogami, walce z własnymi słabościami, dążeniu do celu i stracie.
Kawał dobrej zabawy!

piątek, 4 lipca 2014

"Pułapka uczuć" Collen Hoover



Ciągle sobie powtarzam, że będzie w porządku.
Nie można wszystkich uszczęśliwiać bez końca.


Z twórczością Collen Hoover miałam już przyjemność się poznać czytając książkę "Hopeless", której recenzję możecie przeczytać TUTAJ. Tym razem padło na "Pułapkę uczuć" i – jak poprzednio – Hoover porusza ciężki temat straty. Poznajemy nastoletnią Layken, która wraz ze swoim bratem oraz matką jest zmuszona przeprowadzić się z Teksasu do Michigan. Rodzeństwo nie chce opuszczać swojego rodzinnego domu, w którym przeżyło swoje dzieciństwo, jednak matka z jakiegoś powodu nalega na ten wyjazd i zmianę. Zmianę otoczenia… Na zmianę, która pomoże im przezwyciężyć ciężkie chwile, które jeszcze na nich czekają. Kiedy rodzina Cohenów dociera do swojego nowego lokum poznaje dwójkę braci, Cooperów, których życie również nie jest usłane różami. Starszy Will jest wyraźnie zainteresowany Layken, a ich znajomość rozwija się w jednym kierunku, którego wszyscy mogą się domyślić…

Nie ogarniam...


Zacznę od podzielenia książki na dwie połowy.
Połowę gorszą i połowę lepszą. Chociaż trafniej byłoby powiedzieć, że tylko 1/3 książki była dobra. Sam początek był ciekawy, jednak szybko przeszedł w banał. Banalne spotkanie dwójki głównych bohaterów, banalny flirt/romans. Banalna miłość, która powstała tak naprawdę z niczego. Ledwie się poznali, a już darzą się wielką miłością. Czy tylko ja wyczuwam tutaj absurd? Ja rozumiem zauroczenie, ale tutaj autorka trochę przesadziła, bo zauroczenie trwało jakiś kwadrans. W dodatku jak szybko się zaczęło, tak szybko się skończyło. Serio? Nie dało się tego wszystkiego jakoś rozbudować? Zero napięcia, oczekiwania na to, co będzie dalej. Kompletny niewypał – takie wrażenie miałam w pierwszej połowie. Dopiero w momencie, kiedy wyjaśnia się sytuacja i poznajemy prawdziwy powód, dla którego rodzina Cohenów przeprowadziła się do nowego miejsca, zaczyna dziać się coś, co wciąga czytelnika na tyle, że ten chce wiedzieć, co będzie dalej... Pragnie tej wiedzy.

Same postaci nie wzbudziły we mnie większych emocji. Nie twierdzę, że ich nie polubiłam, jednak sądzę, że szybko o nich zapomnę. Nie są one na tyle wyraziste, żeby nie zostały zastąpione innymi, o wiele lepiej wykreowanymi charakterami. Na tym polu pani Hoover się nie popisała.

Podobał mi się pomysł na książkę, mimo iż sztampowy. Podobał mi się motyw ze slamem. Podobały mi się utwory wygłaszane przez bohaterów w czwartkowe wystąpienia. Podobały mi się cytaty rozpoczynające każdy rozdział. Jest więc kilka rzeczy, które naprawdę mi się w książce podobały, ale nie zmienia to faktu, że 2/3 książki nie przypadło mi do gustu.

Teraz przyszedł czas na kluczowe pytanie oraz odpowiedź. Czy książkę polecam? Hmm... Szczerze powiem, że nie polecam jej każdemu. Ta cukierkowa miłość, która wzięła się znikąd nie spodoba się każdemu. Wiele sytuacji w książce było dla mnie nużących i absurdalnych. Prawdę mówiąc podobało mi się ok 100 ostatnich stron. Jeśli chodzi o ocenę całości to dałabym jej 6-/10 - co może się wydawać wysoką oceną. Jednak poruszane kwestie takie jak: radzenie sobie ze stratą, przyjaźń, wsparcie, oddanie czy też przygotowanie się na to, co nieuniknione - poruszyły mnie, ale nie powaliły na kolana i nie wycisnęły morza łez. Zatem, czy polecam Wam lekturę "Pułapki uczuć"?

Bo czasami ciężko być dla kogoś oparciem, wiedząc, że nie możemy nic zrobić...

I wiem, że potrzebujesz mnie w pokoju obok
Ale tkwię tutaj zupełnie sparaliżowany.

czwartek, 3 lipca 2014

Zdobycze lipcowe!

Dzień dobry, cześć i czołem!

Pogoda nam się poprawiła, można poczytać na tarasie w świetle słonecznym, aczkolwiek wiaterek daje się we znaki. Z racji tego, że moja kończyna dolna uległa wypadkowi, najbliższe tygodnie spędzę w domu. Szczerze powiem, że już się zaczynam nudzić, ale mam nadzieję, że szybko mi to minie. Mam do napisania kilka recenzji, opinię na temat filmu i obiecaną relację z koncertu, kilka produkcji do nadrobienia.
W dodatku od jakiegoś czasu przybywają do mnie książki, które zapewne w tym najbliższym czasie przeczytam. Nuda mi nie grozi! A zdobycze prezentują się następująco...


Zaczynając od góry, "Lato drugiej szansy" jest już za mną i muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem tego, jak autorka łatwo rozkochała mnie w swojej powieści. "Noc świetlików" oraz "Mroczne umysły" pozyskałam dzięki wymianie. "Na krawędzi zawsze" (tak jak pierwszą książkę ze stosiku) otrzymałam od Libroteki. Jak pierwszy tom był fajny, tak kontynuacja okazała się kompletną klapą... Ah! Teraz moja perełka w najnowszych zbiorach: "Blackout" to niespodzianka od wydawnictwa SQN. Kiedy otworzyłam paczuszkę, nie posiadałam się ze szczęścia. Zwłaszcza, że wcześniej ktoś mnie nieładnie nastraszył, że kontynuacja może w naszym kraju nie zostać wydana. "Syn" również niespodzianka od wydawnictwa.  "Galop'44" - opis książki jak najbardziej do mnie przemawia i jestem ciekawa, czy rzeczywiście książka przypadnie mi do gustu. "Ukryta brama" to już III tom bardzo sympatycznej serii o podróżach w czasie, za który dziękuję wydawnictwu Egmont. "Zakochać się" - przyznam, że tę książkę wzięłam pod wpływem impulsu. Teraz jest czas właśnie na takie niezobowiązujące i lekkie lektury, a ta właśnie na taką wygląda. 

Tak prezentują się moje zdobycze na ten miesiąc, aczkolwiek nie wykluczam, że coś jeszcze do mnie przybędzie. Z innej beczki...Ostatnio nie mogę przestać słuchać piosenki OneRepublic - Love Runs Out. Tak samo, jak nie mogę oderwać oczu od tego teledysku ^^


środa, 2 lipca 2014

"Aż po horyzont" Morgan Matson

Życie Amy Curry dalece odbiega od ideału. Jej ojciec zginął niedawno w wypadku samochodowym. Matka, chcąc na nowo wszystko poukładać, postanawia przeprowadzić się ze słonecznej Kalifornii do Connecticut. Niedługo po zakończeniu roku szkolnego Amy ma do niej dołączyć – przejechać przez niemal cały kraj, by zacząć zupełnie inne życie z dala od miejsca, które kocha i od wypróbowanych przyjaciół.
W długiej, zaplanowanej co do minuty, podróży Amy towarzyszyć ma Roger, syn znajomej rodziców. Dziewczyna nie widziała go od lat i początkowo jest przerażona wizją spędzenia kilku dni w obecności kogoś, kogo ledwie zna… Jednak Amy i Roger szybko znajdują wspólny język i postanawiają zmienić nudną jazdę z miejsca A do miejsca B w szaloną wyprawę po Ameryce – wyprawę, w trakcie której nie tylko przeżyją przygodę i odwiedzą kilka niezwykłych miejsc, ale również odnajdą samych siebie.

Książki o podróży, pięknym i prawdziwym uczuciu, o stracie, o zapomnieniu... O tym, co nieuniknione. Właśnie takie książki lubię, a jeszcze bardziej lubię to, że potrafią mnie zaskoczyć pomimo, iż wydają się schematyczne. Właśnie o takiej książce będę dzisiaj pisała. "Aż po horyzont" to książka, która może jednym wydawać się banalna, zaś drugim (w tym gronie jestem ja) przypadnie do gustu i pozostanie w pamięci, jako ta poruszająca do głębi i dająca do myślenia. Zwłaszcza, jeśli główny motyw książki jest bliski czytelnikowi...

Wydawać by się mogło, że to kolejna książka o nastolatkach, nastoletniej miłości i błahych problemach głównych bohaterów. Jakżeż mylące podejście! Muszę przyznać, że sama takie miałam, ale na szczęście treść mnie zaskoczyła - oczywiście pozytywnie. Chciałabym ciąg dalszy, ale sądzę, że autorka zakończyła tę przyjemną historię na pierwszym tomie. Z jednej strony to dobrze, z drugiej zaś... Czuję swoisty niedosyt i chcę jeszcze. Czy będzie ciąg dalszy? Tego nie wiem, ale za to chętnie zapoznaję się już z kolejną książką autorki "Lato drugiej szansy".

Przechodząc do mojej opinii na temat "Aż po horyzont", napiszę kilka słów o postaciach, które swoją drogą są bardzo dobrze wykreowane. Poznajemy Amy Curry, która ciężko przeżyła śmierć swojego taty, a teraz musi porzucić swoje dotychczasowe życie i wraz z matką przeprowadzić się do zupełnie innego stanu. Wszystko zacznie się od nowa. Być może będzie lepiej, ale co z miejscem, które jest skarbnicą dobrych wspomnień... Amy nie będzie podróżowała sama. Otóż będzie jej towarzyszył Roger, pewien błyskotliwy chłopak, którego poznała w dzieciństwie. Od razu można wyniuchać, że coś się kroi. Kroi się uczucie, ale takie, które nie powstaje z niczego, od tak sobie, bo tak. Taki psikus niewyjaśniony... Otóż nie. To piękne uczucie rodzić się będzie powoli, stopniowo budując napięcie. Wracając do sedna... Podoba mi się, jak autorka nakreśliła osobowości swoich bohaterów. Amy przeżywa ogromną stratę, walczy ze swoimi lękami i z tym, żeby nie obwiniać się za coś, czemu zupełnie winna nie jest. Roger jest tutaj tak jakby, pod postacią anioła stróża. Pomaga dziewczynie w zrozumieniu otaczającego ją świata i tego, że miotanie się w żalu i winie nie jest dobrym wyjściem. Jednak Roger jest też postacią, która również przechodzi pewną zmianę i zmienia podejście do kilku spraw...

Autorka uatrakcyjniła nam czytanie wszystkimi - że tak powiem - wstawkami w książce. Rysunki, zdjęcia miejsc, paragony, rozpiski, a co najlepsze - listy muzyczne, jakie komponowali sobie podczas trasy nasi bohaterowie. Każde miejsce i każda piosenka ma znaczenie dla tej dwójki. W każdym z tych celów podróży przechodzą stopniową zmianę, która rzutować będzie na ich wspólną przyszłość. Widać, że wszystko jest dobrze przemyślane przez Morgan Matson, a dobrze zaplanowana książka, to już połowa sukcesu. Dodatkowo historię Amy i Rogera czyta się tak... lekko. Sama przyjemność. Zwłaszcza jeśli szukacie czegoś odprężającego. Ze swojej strony powiem, że książka nie jest wielce wybitna, ale jest dobra. Do mnie trafiła i będę ją miło wspominać, a może nawet do niej wrócę?



wtorek, 1 lipca 2014

"Troje" Sarah Lotz

 
Dziękuję!

Czarny czwartek. Dzień, którego nie sposób zapomnieć. Dzień, w którym niemal równocześnie w czterech miejscach na świecie dochodzi do katastrof wielkich samolotów pasażerskich. Giną setki ludzi, przeżywa tylko czworo. Jedną z nich jest Pamela May Donald. Leżąc w pogorzelisku, wśród poskręcanych fragmentów kadłuba i zmasakrowanych szczątków współpasażerów, nagrywa na komórkę wiadomość, która wstrząśnie światem. Wkrótce potem umiera.

Nawet nie spodziewałam się, że ta książka okaże się aż taka dobra. Nie chcę przez to powiedzieć, że sądziłam, iż historia napisana przez panią Lotz będzie nieciekawa. Po prostu tak jakoś wyszło, że czuję się zaskoczona. Po przeczytaniu streszczenia na okładce nie myślałam, że książka jest  horrorem. Niby z jednej strony to jasne, jak słońce, zaś z drugiej... Niekoniecznie. W dodatku z takim motywem, gdzie główną rolę (tę przerażającą) zagrają dzieci. Taaak, wiem. Przecież to wokół dzieciaków kręci się ta cała historia, ale sądziłam, że będą one raczej miały rolę biednych poszkodowanych maluchów, a nie przerażającego omena. Z jednej strony byłam zachwycona, zaś z drugiej czytając te niektóre wydarzenia byłam przerażona. Zwłaszcza, kiedy czytałam książkę przed snem (bardzo mądre posunięcie. Nie polecam). Może nie wiecie, ale ja panicznie boję się horrorów, w których główny motyw krąży wokół dzieciaków. Takim filmom mówię stanowcze nie. Nie miałam jednak problemu ze słowem pisanym/czytanym - w tym przypadku, z tytułem "Troje". Całkiem przyjemny obraz rzeczywistości. Ta jasne, a zasnąć było ciężko.

Aaaaa... Oj tam, oj tam...

Zapewne chcielibyście, drodzy czytelnicy usłyszeć kilka słów o fabule. Prawda? Nie będę Wam tutaj streszczała i opisywała co, jak i dlaczego. Po pierwsze dlatego, że króciutki opis przytoczyłam pod okładką, a po drugie nie chcę psuć Wam tej wyśmienitej zabawy, jaką jest odkrywanie tajemnic niniejszej pozycji. Powiem tylko, że pomysł autorka miała genialny i równie genialnie go wykorzystała. Jeśli nie lubicie wciąż i wciąż powielanych schematów, to ta książka jest dla Was.

Jestem pod wrażeniem konstrukcji świata przedstawionego, wydarzeń oraz postaci. To budowanie napięcia przez autorkę jest zacne. W ogóle te teorie spiskowe, jakie stworzyła. Cały czas czytając "Troje" miałam wrażenie, że historia jest oparta na faktach, że to wszystko miało miejsce naprawdę. Zdaję sobie jednak sprawę, że wydarzenia opisywane w książce są wydarzeniami fikcyjnymi. Jednak uczucie tej "realności" pozostaje i właśnie to jest takie niesamowite, a nawet zakręcone...


Chwalimy i wychwalamy, a przecież nie obyło się bez minusów. Muszę przyznać, że czasami wiało nudą. Wszystko przez zbyt obszerne opisy... Głównie te dotyczące teorii spiskowych. Owszem, nie każdy z opisów był nużący, ale większość - owszem. Miałam wrażenie, że czytałam jedno i to samo, tyle, że "wypowiadane" przez innego bohatera. Najciekawsze były części (bo książka jest podzielona na kilka części) o powrocie dzieciaków do rodzin i o ich historii. Zaznaczam, że treść niniejszego tutułu jest - jeśli można to tak określić - takim zbiorem informacji, wywiadów, uczuć, wydarzeń... Dobrze, że autorka okiełznała to wszystko i podzieliła na części, o których wspomniałam wcześniej, bo inaczej błądziłabym jak ślepy we mgle. 

Czy polecam niniejszą pozycję? Hmm... Skoro mnie się spodobała, a nie przepadam za takimi książkami, to sądzę, że i Wam może przypaść do gustu, ale o tym zdecydujecie już sami.