Od dawna słyszałam pieśni pochwalne na temat trylogii Marie Lu. Nie natknęłam się na żadną negatywną opinię. Jednak ciągle miałam z nią nie po drodze. Przyznaję, że wydawnictwo też do mnie szczególnie nie przemawiało, bo nie czytałam niczego od „nich”. Jednak kiedy znalazłam wszystkie trzy części w całkiem przystępnej cenie, postanowiłam ją nabyć i zapoznać się z historią, którą pokochało wielu czytelników. Zarówno zagranicznych, jak i polskich. Czy było warto?
Słyszałam parę razy, że historia jest podobna do „Igrzysk śmierci”, jednak im nie dorównuje. Igrzyska bardzo lubiłam, ale z biegiem czasu ten szał mi przeszedł. Może wielu to zdziwi, zaskoczy, tudzież zbulwersuje, ale Trylogia Marie Lu bardziej przypadła mi do gustu. Może też dlatego, że „Igrzyska śmierci” czytałam już spory czas temu. Nie wiem. Nie mam zamiaru się tłumaczyć. Tak jest i już.
Pierwszy tom jest tomem wprowadzającym (tak wiem, Ameryki nie odkryłam). Dzięki niemu poznajemy bohaterów, ich historię, świat jaki stworzyła autorka, zasady w nim panujące i wszystko, co tylko może się z nim wiązać. Gdyby pierwszy tom mi się nie spodobał, to zapewne nie trudziłabym się, ażeby poznać ciąg dalszy. Ja tak mam, że jak mi coś nie spasuje, coś mi się nie spodoba, to za chiny ludowe nie wrócę do tego, albo nie będę tego kontynuowała. Jak się więc można domyślić, tom pierwszy był bardzo dobry. Kontynuacja? A kontynuacja jeszcze lepsza! Historia Daya i June wciągnęła mnie tak bardzo, że nie przerwałam czytania dopóki nie skończyłam tomu trzeciego. Urządziłam sobie mały maraton z Legendą i nie żałuję! Kawał dobrej przygody.
W opinii niektórych czytelników tom III był słabszy, niż się spodziewali. Niektórzy się zawiedli, a niektórzy spodziewali się zgoła czegoś innego. A co ze mną? A ja jestem usatysfakcjonowana. Co prawda nie skończyło się to wszystko tak, jak się spodziewałam, ale cieszę się, że nie było łzawego i słodkiego happy endu, bo zupełnie nie pasowałoby to do całości. Amen.
Czy polecam? Oczywiście, że tak!
Słyszałam parę razy, że historia jest podobna do „Igrzysk śmierci”, jednak im nie dorównuje. Igrzyska bardzo lubiłam, ale z biegiem czasu ten szał mi przeszedł. Może wielu to zdziwi, zaskoczy, tudzież zbulwersuje, ale Trylogia Marie Lu bardziej przypadła mi do gustu. Może też dlatego, że „Igrzyska śmierci” czytałam już spory czas temu. Nie wiem. Nie mam zamiaru się tłumaczyć. Tak jest i już.
Pierwszy tom jest tomem wprowadzającym (tak wiem, Ameryki nie odkryłam). Dzięki niemu poznajemy bohaterów, ich historię, świat jaki stworzyła autorka, zasady w nim panujące i wszystko, co tylko może się z nim wiązać. Gdyby pierwszy tom mi się nie spodobał, to zapewne nie trudziłabym się, ażeby poznać ciąg dalszy. Ja tak mam, że jak mi coś nie spasuje, coś mi się nie spodoba, to za chiny ludowe nie wrócę do tego, albo nie będę tego kontynuowała. Jak się więc można domyślić, tom pierwszy był bardzo dobry. Kontynuacja? A kontynuacja jeszcze lepsza! Historia Daya i June wciągnęła mnie tak bardzo, że nie przerwałam czytania dopóki nie skończyłam tomu trzeciego. Urządziłam sobie mały maraton z Legendą i nie żałuję! Kawał dobrej przygody.
W opinii niektórych czytelników tom III był słabszy, niż się spodziewali. Niektórzy się zawiedli, a niektórzy spodziewali się zgoła czegoś innego. A co ze mną? A ja jestem usatysfakcjonowana. Co prawda nie skończyło się to wszystko tak, jak się spodziewałam, ale cieszę się, że nie było łzawego i słodkiego happy endu, bo zupełnie nie pasowałoby to do całości. Amen.
Czy polecam? Oczywiście, że tak!