niedziela, 30 listopada 2014

"Rozdroża" Sabina Waszut


Dziękuję!
Górny Śląsk, kilka lat przed wybuchem drugiej wojny światowej. Dla młodziutkiej Sophie jedyną odskocznią od domowych obowiązków i pracy w jadłodajni są spotkania z Władkiem Zaleskim, chłopcem mieszkającym w tym samym domu. Wkrótce przelotna znajomość przeradza się w silne uczucie. Młodzi zakochują się w sobie na przekór rodzinom, którym trudno zaakceptować związek niemieckiej dziewczyny z synem śląskiego powstańca. Wydaje się, że wszystko zmierza do szczęśliwego zakończenia.
Sophie i Władek pobierają się w maju 1939, pełni nadziei i perspektyw na lepsze i dostatniejsze życie. Wrzesień rujnuje wszystkie ich plany. Władek walczy w polskim wojsku, dostaje się do niewoli, a wkrótce zostaje wcielony do Wehrmachtu. Tymczasem Sophie kończy kurs stenotypistek i dostaje pracę w pszczyńskim urzędzie. Wyjazd z rodzinnego domu dla młodej, wchodzącej właśnie w życie kobiety nie jest łatwy, a kilkuletnia rozłąka z mężem wystawia ich uczucie na wiele prób. Sophie musi dokonywać trudnych wyborów i podejmować wiele niełatwych decyzji...

Ci co czytają mojego bloga wiedzą, że nie przepadam za historiami pisanymi przez naszych rodzimych autorów. Tym razem, kiedy to dostałam propozycję zrecenzowania książki Sabiny Waszut pt. "Rozdroża" nie odmówiłam. Po przeczytaniu książki Zusaka miałam pewien niedosyt i chciałam przeczytać jeszcze coś ciekawego, co opowiada o czasie wojennym. W poście ze zdobyczami wspomniałam, że nie zawiodę się na tej książce. I wiecie co? Nie zawiodłam się. Sabina Waszut stworzyła świetną historię, której narratorką jest główna bohaterka Sophie.

Powiem tak, ja z reguły czytam książki z gatunku fantasy, co zresztą mogliście już zauważyć. Jednak ostatnio częściej sięgam po książki, które sprowadzają mnie na Ziemię. Książka Sabiny Waszut niewątpliwie potrafi sprowadzić człowieka na Ziemię, ukazując ciężkie realia wojny. Zawsze twierdziłam, że nie lubię książek nawiązujących do historii. A wszystko przez to, że w szkole lekcja historii była po prostu nudna. Same suche fakty i daty do mnie nie przemawiały. Może dlatego też sądziłam, że tematyka wojenna mnie nie interesuje - kiedy mam ją poznawać z książek, bo z opowieści, to już inna sprawa. Opowieści snute przez osoby, które przeżyły to wszystko pochłaniałam z ogromną dozą ciekawości. Tak samo jest z filmami.

Ostatnio czytałam "Złodziejkę książek" i po jej skończeniu miałam pewien niedosyt. Chciałam przeczytać jeszcze coś, co nawiązuje do tej tragedii i ludobójstwa, które zwie się II wojna światowa. Dlatego książka Waszut idealnie wbiła się w ten czas, kiedy poszukiwałam czegoś takiego. Nie powiem, miałam niemałe oczekiwania względem tejże historii, ale wiecie co? Autorka wpasowała się swoją historią w mój gust. W tak małej objętościowo książce ukazała naprawdę wiele. Wywołała we mnie masę emocji i pokazała, że ludzie nie tylko cierpieli z głodu, prześladowań i utraty bliskich, ale również ich męką była niepewność o to jaka przyszłość czeka zarówno ich, jak i ich bliskich. O śmierci nie wspominając.

Podsumowując, uważam, że "Rozdroża" to bardzo dobra książka, do której z pewnością kiedyś wrócę. Natomiast Was zachęcam do sięgnięcia po nią, jeśli lubicie płynnie przedstawioną historię, realia II wojny światowej i ponadczasową miłość, która przetrwa wszystko.

wtorek, 25 listopada 2014

Gliniarze, Groot, Dracula i Kosogłos?

Ostatnio nadrobiłam kilka filmowych zaległości z czego niezmiernie się cieszę. Ogarnął mnie lekki kryzys czytelniczy, aczkolwiek nie jest tak, że zaprzestałam czytania całkowicie, co to, to nie. Jednak częściej oglądam filmy i nadrabiam seriale, niż czytam. O zgrozo! Teraz mam trochę urlopu wypoczynkowego, więc nadrobię również czytanie, a co za tym idzie - będą recenzje. Zaniedbałam ostatnio bloga, co bardzo mnie boli... Niemniej dzisiaj ma być o filmach!

UDAJĄC GLINIARZY

gatunek: Komedia, Akcja
produkcja: USA
premiera: 24 października 2014 (Polska) 13 sierpnia 2014 (świat)
reżyseria: Luke Greenfield
scenariusz: Nicholas Thomas, Luke Greenfield


„Udając gliniarzy” to klasyczna komedia o kumplach-gliniarzach, tyle że główni bohaterowie nie są policjantami. Wkładają mundury na przebieraną imprezę i robią furorę, ale kiedy wpadają w tarapaty i muszą sobie poradzić z mafią i przekupnymi funkcjonariuszami, lewe odznaki okazują się mało pomocne.

Udawani gliniarze stawiają czoło prawdziwym problemom.

Tak więc zacznijmy od filmów, które są poprawiaczem humoru. O tak, może głupkowate, może nie każdy rozumie ten humor, ale mnie śmieszą i to jest najważniejsze. Ostatnio ze znajomymi zrobiliśmy sobie wieczorek filmowy i zapuściliśmy film "Udając gliniarzy". Fakt faktem, komedia nie jest górnolotna, ale zaśmiewaliśmy się w głos! Czyli komedia jaka? Dobra. Nie miałam wobec niej wielkich oczekiwań. Po prostu chciałam się pośmiać i to zostało spełnione. Jestem usatysfakcjonowana. W dodatku muzyka idealnie dobrana, aktorzy świetnie odegrali swoje role.


Jeśli szukacie poprawiacza nastroju i macie nieograniczone poczucie humoru, to polecam Wam tę komedię. 

STRAŻNICY GALAKTYKI

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
premiera: 1 sierpnia 2014 (Polska) 21 lipca 2014 (świat)
reżyseria: James Gunn
scenariusz: James Gunn, Nicole Perlman

Zuchwały awanturnik Peter Quill kradnie tajemniczy artefakt stanowiący obiekt pożądania złego i potężnego Ronana, którego ambicje zagrażają całemu wszechświatowi. Chcąc uniknąć gniewu Ronana, Quill zmuszony jest zawrzeć niewygodny sojusz z czterema niemającymi nic do stracenia outsiderami: Rocketem – uzbrojonym szopem, Grootem – drzewokształtnym humanoidem, śmiertelnie niebezpieczną i tajemniczą Gamorą i żądnym zemsty Draxem Niszczycielem. Kiedy główny bohater odkrywa prawdziwą moc artefaktu i zagrożenie, jakie stanowi on dla kosmosu, musi zmobilizować swoich niesubordynowanych towarzyszy do ostatniej bitwy, od której zależą losy galaktyki

Kolejnym filmem, którego obejrzenie odwlekałam od dłuższego czasu (nie pytajcie, nie wiem czemu) to Strażnicy galaktyki. Polecam, polecam i jeszcze raz polecam! Po zwiastunie wiedziałam, że film będzie zabawny. W jego przypadku miałam kilka oczekiwań. Raz - miał mnie rozbawić. Dwa - efekty specjalne miały trzymać wysoki poziom. I trzy - gra aktorska nie mogła mieć sobie nic do zarzucenia, zwłaszcza patrząc na obsadę. Wszystkie oczekiwania spełnione, a dodatkowo soundtrack - świetny! Uwielbiam historie Marvel na dużym ekranie. Gdy widzę znaczek "Marvel" wiem, że się nie zawiodę.



Teraz przyszła pora na filmy poważniejsze, mrożące krew, absorbujące...

DRACULA HISTORIA NIEZNANA


gatunek: Fantasy, Horror
produkcja: USA
premiera: 17 października 2014 (Polska) 1 października 2014 (świat)
reżyseria: Gary Shore
scenariusz: Matt Sazama, Burk Sharpless

Film łączy w sobie dwie opowieści. Jedna z nich bazuje na autentycznej postaci - walczącego z Turkami Vlada Palownika, druga odnosi się do legendy dotyczącej pojawienia się pierwszego na Ziemi wampira. Vlad Tepes (Luke Evans) to młody książę, który chcąc uwolnić i zarazem ocalić życie rodziny z rąk okrutnego sułtana, a także mając na uwadze dobro swojego kraju, postanawia sprzedać duszę diabłu. W ten sposób staje się pierwszym wampirem na świecie - znanym jako Hrabia Dracula.

Dracula Historia nieznana - na ten tytuł natknęłam się przypadkiem, kiedy ze znajomymi szukaliśmy filmów, które możemy obejrzeć. Czemu ja wcześniej nie widziałam zapowiedzi? Kiedy oglądałam film, porównywałam go do GENIALNEJ książki "Wład Palownik. Prawdziwa Historia Drakuli" C.C. Humphreys, której recenzję możecie znaleźć TUTAJ. Wiele rzeczy było porównywalnych, ale jednak książka była o niebo lepsza. Niemniej mowa tutaj o filmie, a film jest naprawdę świetny. Tyle, że.... za krótki! Strasznie szybko zleciała mi ta historia. W dodatku zakończenie obiecuje nam kolejną część i mam ogromną nadzieję, że ona powstanie. Krew, trupy, brutalność, ale również ogromne poświęcenie i prawdziwa miłość - taki miszmasz. Jeśli chodzi o grę aktorską, to przyznaję, że Luke Evans odegrał swoją rolę wyśmienicie. Zagarnął całą moją uwagę, więc o innych aktorach nie powiem więcej, jak tylko tyle, że: byli dobrym tłem i mięsem armatnim Vlada.


IGRZYSKA ŚMIERCI: KOSOGŁOS CZĘŚĆ I

gatunek: Akcja, Sci-Fi
produkcja: USA
premiera: 21 listopada 2014 (Polska) 10 listopada 2014 (świat)
reżyseria: Francis Lawrence
scenariusz: Danny Strong, Peter Craig

Trzecia część "Igrzysk śmierci", jednego z największych kinowych hitów ostatnich lat i nowej, wielkiej popkulturowej sagi. W imponującej obsadzie znaleźli się nagrodzeni Oscarami Jennifer Lawrence i Phillip Seymour, a także Donald Sutherland. Po raz pierwszy w „Igrzyskach śmierci”, w jednej z kluczowych ról, zobaczymy Julianne Moore. Katniss wraz z matką i siostrą mieszka w legendarnym, podziemnym dystrykcie trzynastym, który, wbrew kłamliwej propagandzie, przetrwał zemstę Kapitolu. Z nowymi przywódcami na czele, rebelianci przygotowują się do rozprawy z dyktatorską władzą. Katniss, mimo początkowych wahań, zgadza się wziąć udział w walce. Staje się symbolem oporu przeciw tyranii prezydenta Snowa.


A na koniec perełka, na której premierze byłam w kinie. Czy mogłabym sobie darować obejrzenia Kosogłosa na wielkim ekranie? Powiem szczerze, że z początku nie bardzo chciałam iść do kina na trzecią część kultowej Trylogii Igrzysk Śmierci. Dlaczego? Trochę mnie zdenerwowało to, że dla kasy film podzielono na dwie części. Jak nie dla kasy, to dlaczego? Przynajmniej tak myślałam z początku, ale później - oglądając film - zdałam sobie sprawę, że może nie tylko o kasę chodzi. Powiedzmy sobie szczerze, jeśli cały film miałby się zmieścić w około dwóch godzinach, produkcja musiałaby zrezygnować z wielu rzeczy, a wtedy na pewno film by na tym stracił i widzowie również. Dlatego teraz sądzę, że nie do końca chodzi o zbicie kasy na sprzedaży biletów, a na tym, aby zakończenie trylogii na wielkim ekranie zostało ukazane w pełnej krasie. Prawda, film za jednym strzałem mógłby trwać 4 godziny, ale wysiedzieć, to zapewne bym nie wysiedziała. Taka prawda.

Przechodząc do sedna... Czy ekranizacja wychwalanego przez wszystkich Kosogłosa mi się podobała? A owszem, podobała mi się. Co prawda różni się tempem akcji od pozostałych części, w których non stop coś się działo, non stop była walka o życie. Ta część - przynajmniej ja odnoszę takie wrażenie - jest stonowana. Owszem emocje są, napięcie trzyma do końca, parę momentów było takich, że zrywało z fotela, ale brakowało mi pewnej iskierki, która roznieciłaby ten płomień, który ujawnia się po wyjściu z kina. Mam na myśli takie typowe: WOW! To było coś! To było genialne itp.

Owszem gra aktorska świetna - tutaj nie żadnych wątpliwości. Efekty specjalne też hulają. Muzyka cud, miód i orzeszki. Wszystko pięknie ładnie, ale czegoś mi brakowało. Mam nadzieję, że dostanę to coś w kolejnej części!



sobota, 15 listopada 2014

"Złodziejka książek" Marcus Zusak

Jak niemal każde nieszczęście historia zaczęła się szczęśliwie.

Liesel Meminger swoją pierwszą książkę kradnie podczas pogrzebu młodszego brata. To dzięki „Podręcznikowi grabarza” uczy się czytać i odkrywa moc słów. Później przyjdzie czas na kolejne książki: płonące na stosach nazistów, ukryte w biblioteczce żony burmistrza i wreszcie te własnoręcznie napisane… Ale Liesel żyje w niebezpiecznych czasach. Kiedy jej przybrana rodzina udziela schronienia Żydowi, świat dziewczynki zmienia się na zawsze…
Światowy bestseller, na podstawie którego powstał film wytwórni Twentieth Century Fox.  

O dziewczynce, która ponad wszystko kochała książki.

Zacznę od tego, że najpierw oglądałam film. Tak wiem, grzech! Jednak raz - nie miałam książki. Dwa zwiastun wodził mnie na pokuszenie. Przyznam, że film był dobry. Nie rewelacyjny, nie zwalający z nóg. Po prostu dobry. Spodobał mi się jednak na tyle, żebym sięgnęła po książkę. I po przeczytaniu jej mam ogromny niedosyt jeśli chodzi o ekranizację. Ale jak to mówią: pierwowzór tudzież oryginał, lepszy od ekranizacji. Jeśli chodzi o Złodziejkę - zgadzam się w pełni. Książka jest rewelacyjna!

Definicja której nie ma w słowniku:
Nie odchodzić - akt wiary i miłości. Prawidłowo rozszyfrowany przez dzieci.

Narracja jest genialna. W ogóle pomysł autora na to, żeby narratorem zrobić samą Śmierć był genialny. Trochę groteskowy, ale świetny. Wiele zabawnych wtrąceń,  ale jednak przeważały te smutniejsze oraz te realistyczne. Śmierć jako narrator - pierwszy raz spotykam się z czymś takim, ale jeszcze lepsze i zaskakujące jest to, jak ten narrator przedstawia nam historię. On sam nam ją opowiada, wtrąceniami typu: a teraz wam opowiem, teraz posłuchajcie itp. 

Autor mimo iż nie przeżył II wojny światowej, to świetnie oddał historię, miałam napisać "całą historię", ale nie jest cała. Zusak skupił się na przyjaźni, miłości, poświęceniu i ukazaniu nam chociaż  w ułamku tego, jak w tamtych czasach życie było niebezpieczne i trudne. Jako, że sama nasłuchałam się wielu historii o tym, jakie było życie za czasów wojny - dziękuję za to dziadkom! -  Mniej więcej mogę sobie wyobrazić to wszystko, poczuć te emocje - a tych, wierzcie mi - jest naprawdę wiele. Tak klimatyczne i poważnie tworzone historie zawsze wzbudzają w czytelnikach emocje. Mało książek czytałam o temacie Holokaustu - ale każda z nich była bardzo dobra. Nikt nie zaprzeczy, że ten temat jest trudny. Jednak Marcus Zusak poradził sobie z nim znakomicie.

BYŁ SOBIE raz dziwny mały człowieczek, który podjął trzy ważne życiowe decyzje:
1. Zrobił sobie przedziałek po innej stronie niż wszyscy.
2. Zapuścił sobie mały kanciasty wąsik.
3. Postanowił, że zdobędzie władzę nad światem.

Kolejnym ogromnym pozytywem tej niesamowitej historii są bohaterowie. Nastoletnia i tytułowa Złodziejka Książek, Liesel Meminger - sama nie wiem, co o niej myśleć. Nie zrozumcie mnie źle, jest to pozytywna postać, dobrze nakreślona, o ciepłym sercu. Niemniej coś mi w niej przeszkadzało - sama nie wiem co. Może to, że nie dała szansy pewnemu chłopcu o żółtych niczym cytryna, włosach? Nie, to nie do końca to. Za to całym sercem pokochałam Rudy'ego. Niezwykle ciepła, zabawna i zaskakująca postać. Rudy kradł moje serce już w chwili, kiedy autor o nim wspomniał. Polubiłam wszystkich, nawet wredną Rosę. O Hansie - wielkim sercu nie wspominając. Zagadką był dla mnie (tak jak Liesel) również Maks, który mimo ciężkiego życia, nie użalał się nad sobą, a ciągle myślał o innych... Piękna, ciepła, smutna i wzruszająca historia!


Książka jest rewelacyjna i polecam ją każdemu. Każdemu!

Drobna uwaga. Na pewno umrzecie.

wtorek, 11 listopada 2014

Zdobycze listopadowe!

Hej hooo!

Przyszła pora na książki zdobyte w tym miesiącu. Możliwie, że coś jeszcze do mnie dotrze, ale resztę przedstawię w następnym poście ze zdobyczami. Ostatnio nie szalałam z egzemplarzami do recenzji, ponieważ czasu tak jakby mniej. Czas zimowy i te sprawy. Jak wracam z pracy, to już zaraz robi się ciemno, a ja najbardziej lubię czytać przy świetle dziennym, co oczywiście nie znaczy, że przy sztucznym świetle nie czytam wcale. O zgrozo, chybabym umarła! Jestem uzależniona od czytania i co dzień muszę przeczytać chociażby "kawałek" książki. Chociaż ze mną jest tak, że jak zacznę czytać nowy rozdział, to doczytuję do kolejnego. Nie umiem odkładać książki w  środku rozdziału. Takie zboczenie czytelnicze :)
Mniejsza jednak o to. Przecież głównym powodem jest pan stos, a nie moje zboczenia :)

Stosik całkiem skromny, ale jakżeż cieszący moje paczadła!

Duet Ilona Andrews bardzo lubię, także jak tylko "Księżyc nad Rubieżą" pojawił się w księgarniach - musiałam go zakupić. Przeczytana. Recenzji nie będzie. Książka dobra, aczkolwiek oczekiwałam więcej.
"Zła krew" - nasłuchałam się tyle dobroci o tej książce, oglądając filmiki zagranicznych bloggerów i nie mogłam się jej oprzeć. 
"The unbecoming of Mara Dyer" - książka w wydaniu oryginalnym, zdobyta dzięki wymianie.
"Motyl" - jw
"Rozdroża" - są do recenzji od wydawnictwa. Po przeczytaniu "Złodziejki książek" miałam ochotę na książkę, której fabuła się toczy w czasach wojennych. Mam nieodparte wrażenie, że się nie zawiodę :)
"Endgame. Wezwanie." - do recenzji od SQN. Okładka jest świetna, opis również. Mam nadzieję, że książka przypadnie mi do gustu, a zabieram się za nią już niebawem.
"Dzikie serce" - bardzo dobra kontynuacja Kronik Czerwonej Pustyni, której recenzję mogliście przeczytać TU.
I na koniec cudowna perełeczka. Tom zamykający moją ukochaną serię Dary Anioła. Ciężko było mi się rozstać z Nocnymi Łowcami. Nadal to przeżywam! Moją recenzję możecie przeczytać TU.

I na koniec piękna piosenka :)

piątek, 7 listopada 2014

"Miasto Niebiańskiego Ognia" Cassandra Clare

Ciemność ogarnęła świat Nocnych Łowców. Chaos i destrukcja obezwładniają Nefilim, ale Clary, Jace, Simon i ich przyjaciele łączą siły, żeby walczyć z największym złem, z jakim kiedykolwiek się zetknęli. Brat Clary, Sebastian Morgenstern, systematycznie usiłuje zniszczyć Nocnych Łowców. Posługując się Piekielnym Kielichem, zmienia ich w istoty z koszmaru, rozdziela rodziny i kochanków, powiększa szeregi swojej armii Mrocznych. Nic na świecie nie jest w stanie go pokonać… ale jeśli Clary i jej drużyna wyprawią się do królestwa demonów, mogą mieć szansę…
Ludzie stracą życie, miłość zostanie poświęcona, cały świat się zmieni. Kto przeżyje w szóstej i ostatniej, wybuchowej części „Darów Anioła"?
Tych, którzy śledzą mojego bloga nie powinna dziwić miłość do serii Dary Anioła. Kocham każdy tom, czy to słabszy, czy taki, który zmiażdżył moje serce. Ubóstwiam również trylogię Diabelskich maszyn. 
W ogóle to kocham wszystko, co napisała Cassandra Clare. To jak jej historie działają na wyobraźnię i jak ogromne emocje wyzwalają w człowieku, wie większość. Mało kto - kogo znam, nie zakochał się w jej książkach, jednak nieliczni są. I dobrze! Jakby każdemu się wszystko podobało, to byłoby co najmniej dziwnie. Nieprawdaż?

Jest mi najzwyczajniej w świecie smutno. Bardzo smutno. Dlaczego? A dlatego, że to już koniec tej niezwykłej historii. Nie będę mogła uczestniczyć w życiu Nocnych Łowców. Nie będę mogła wraz z nimi przeżywać wzlotów i upadków. Strat i wzniosłych miłosnych chwil. Nie będę mogła uczestniczyć w zapierających dech przygodach. Jace już mnie nie rozśmieszy. Simon nie zirytuje. Clary nie zaskoczy. Nie rozczuli mnie już namiętność Aleca i Magnusa. Nie będę mogła usłyszeć nic o przebojowej Isabell. 
Jednym słowem amen. Zapewne po raz kolejny wygospodaruję sobie czas, żeby urządzić sobie maraton
 z całą serią Dary Anioła.

Koniec - to jedno słowo ciągle huczy mi w głowie. Przyjemność czytania ostatniego już tomu DA pt. Miasto Niebiańskiego Ognia odciągałam, jak mogłam. A i tak skończyłam go w bardzo szybkim tempie.
 I tutaj moje pytanie/wyrzut brzmi: jak to się mogło stać?! Historia wciągnęła mnie już na wstępie
 i z głodem w oczach pochłaniałam kolejne zdania, akapity, strony, rozdziały... Czy tom zamykający całą serię był idealnym zakończeniem? Moim zdaniem czegoś tutaj brakowało. Nie było tego zrywu serca pod koniec. Był uśmiech i sentyment, ale emocjonalnie trochę kulało. Jak przez wszystkie tomy miotała mną cała paleta uczuć, tak w ostatnich  stronach MNO zabrakło mi zrywu serca... Zawału? Zakończenie dobre, nawet bardzo dobre, ale ja spodziewałam się rewelacji tudzież arcydzieła.

Bohaterowie zmienili się patrząc na tom I, a ostatni. Była to zmiana stopniowa, ponieważ z tomu na tom ich świat rozpadał się na kawałki. Sklejał się raz po raz, ciągle gubiąc pewne elementy układanki. Mam tutaj na myśli śmierć, która zabierała im bliskich. Każda, nawet najmniej znacząca postać miała tutaj swoje miejsce i jej historia była ciekawa. Ja nie wiem jak Clare to robi, że rozkochuje swoich czytelników w każdym bohaterze, bo szczerze mówiąc, nawet czarny charakter potrafi ująć nas swoją historią. Mistrzostwo! Biję pokłony pani Clare.

Grzechem byłoby nie wspomnieć o rewelacyjnym świecie, jaki stworzyła nam autorka. Ba! Nie świecie, a kilku światach, bo przecież był i realny świat i jego odbicie lustrzane w świecie Nocnych Łowców, a jak się na koniec okazało było jeszcze trzecie odbicie: nasze realia/świat Nocnych łowców/alternatywa świata Nocnych Łowców. Wspominając również o świecie Faerie. Najmniejsze detale były dopracowane tak, że czytając każdy z tomów, miałam nieodparte wrażenie, że w raz z bohaterami uczestniczę w walkach i ich przygodach będąc właśnie w ich świecie.

Jestem tak zafascynowana całością, że mogłabym pisać i pisać na temat Darów Anioła. Wierzcie mi, ale zdaję sobie również sprawę z tego, że nie chciałoby Wam się tego wszystkiego czytać. Dlatego kończę swój monolog i idę układać swoje życie bez oczekiwania na kolejny tom, bo jego już niestety nie będzie. Teraz nic, tylko czekać na kolejną wspaniałą serię Cassandry Clare. A wierzcie mi, że kiedy tylko będzie wydana w naszym kraju, to ja ją kupię!

Dary Anioła w moich oczach wypadły następująco:

wtorek, 4 listopada 2014

"Krew tyrana" i "Gniew króla" Fiona McIntosh


Ostatnio postanowiłam doczytać serie, które zaczęłam. Sporo nadrobiłam z czego jestem niezmiernie zadowolona! Przyszedł czas na dokończenie Trylogii Valisarów, księgi drugiej "Krew tyrana" oraz księgi trzeciej "Gniew króla". Jak wspominałam w recenzji księgi pierwszej "Królewski wygnaniec", treść mnie powaliła. To prawda. Kompletnie nie spodziewałam się, że ta trylogia skradnie moje serce, zwłaszcza, że czytałam sporo krytycznych opinii na jej temat. A to niespodzianka! Tom pierwszy był świetny. Tom drugi dorównał poprzednikowi, natomiast zakończenie strasznie mi się dłużyło. Najpierw jednak kilka słów o księdze drugiej. 

Minęła dekada odkąd barbarzyńca Loethar bestialsko podbił ostatnie, najpotężniejsze królestwo Koalicji Denova – ale upragniony Urok Valisarów, nieodparta zdolność narzucania własnej woli i kontrolowania innych, nadal wymyka mu się z rąk, choć wymordował królewskie rodziny Koalicji i posmakował krwi Valisarów. Jednak nie zabił wszystkich…
 Młody książę Leonel, który potajemnie umknął przed gniewem Loethara, wyrósł na mężczyznę pod opieką osławionego banity Kilta Farisa. Teraz młodziutki król pragnie znacznie więcej niż należnego mu tronu Penraven – łaknie zemsty. Jednak nie wszyscy mieszkańcy zniewolonego Penraven chcą rządów Leonela; Loetharowi przez dziesięć lat udało się zjednoczyć królestwa Koalicji w pokojowe, kwitnące imperium. Tymczasem nikt nie wie, że prawdziwy dziedzic Uroku Valisarów zaczyna zdawać sobie sprawę z własnej mocy – a mroczne niebezpieczeństwo, znacznie bardziej złowieszcze niż inwazja barbarzyńskiej hordy dekadę wcześniej, unosi się nad królestwem i zagraża wyjawieniem najbardziej szokującej tajemnicy Valisarów.  Królewska krew musi zwyciężyć… nawet jeśli Valisar będzie musiał stanąć przeciwko Valisarowi.

Zaskakujących akcji ciąg dalszy. Fiona McIntosh ma talent i tego nie można jej odebrać. Zwłaszcza jeśli chodzi o przewrotność zarówno akcji, jak i osobowości samych postaci. Powiem tak: tego się nie spodziewałam i zbierałam szczenę z podłogi. To, że kreacja postaci jest rewelacyjna już wiedziałam po tomie pierwszym, ale nie spodziewałam się tego, że autorka tak namiesza (w pozytywnym sensie), a postaci przejdą kompletną metamorfozę. Każdy z bohaterów tej trylogii przechodzi mniejszą bądź większą przemianę osobowości. Spotkałam się z wieloma książkami, których bohaterowie mnie zaskakiwali, a autorka wzbudzała mój podziw - mowa tutaj o ulubionej pisarce, Cassandrze Clare. Sądzę, że Fiona McIntosh w równym stopniu lubi mącić w świecie swoich postaci co Clare. 

"Krew tyrana" to książka zaskakująca, którą czytałam z napięciem od samego początku do końca. Natomiast jeśli chodzi o tom zamykający serię "Gniew króla" nie był on taki, jak się spodziewałam - niestety w negatywnym znaczeniu. Nie wciągnął mnie, nie omamił swoją treścią, był przewidywalny... Jak ja nie lubię, kiedy ostatnie tomy serii, tudzież trylogii są dużo słabsze od poprzednich tomów. Aaa! 
Najbardziej zabolała mnie ta przewidywalność i brak emocji - bo niestety mało co wpływało na moją emocjonalność w tym tomie. Wcześniejsze mnie omamiały swoim klimatem, wydarzeniami i nieprzewidywalnymi zachowaniami postaci. Natomiast tutaj wszystko było stonowane i czasami nudne...

Niemniej polecam Trylogię Valisarów. Nie skreślajcie jej tylko dlatego, że mnie zakończenie rozczarowało, bo być może Wam się spodoba. Całość oceniam 5/6. Trylogia jest niebanalna i warta polecenia!

niedziela, 2 listopada 2014

"Villette" Charlotte Brontë


Dziękuję!
Lucy Snowe – młoda Angielka, która w wyniku nieszczęśliwych wydarzeń straciła wszystko: rodzinę, dach nad głową, serdecznych opiekunów i jakiekolwiek zasoby materialne, pod wpływem impulsu decyduje się na desperacki krok i wsiada na statek, który zabiera ją do Francji. Szukając pracy trafia do miasta Villette, gdzie rzeczywiście los się do niej uśmiecha, jakby to sama opatrzność zaprowadziła ją w to miejsce. Lucy otrzymuje pracę na pensji dla dziewcząt prowadzonej przez Madame Beck.
 Lucy stara się nie oczekiwać od losu niczego poza spokojną egzystencją, to w obecnej chwili wydaje jej się spełnieniem marzeń. Ale życie wokół niej nie jest bynajmniej spokojne. Lucy mimowolnie zostaje wplątana w wiele tajemniczych zdarzeń, a jej serce powoli zaczyna się otwierać…

Dzisiaj trochę zacnej klasyki w wykonaniu Charlotte Brontë, "Villette". Zostawiłam ją sobie właśnie na ten jesienno - zimowy czas. "Villette" okrzyknięto arcydziełem literatury i życia Brontë. Jest to jej ostatnia powieść, jaką dla nas napisała. Ogromna szkoda, ponieważ kunszt i styl, jakim włada ta pisarka, jest powalający i mimo, iż jej książki nie należą do najłatwiejszych, to czyta się je z niemałą przyjemnością. 


 Autorka przedstawia nam całą historię w pierwszoosobowej narracji, którą osobiście lubię z tego względu, iż  łatwiej jest mi się wczuć w sytuację bohaterki, o której mowa w danej powieści. Niniejsza pozycja opowiada nam losy Lucy Snowe, samodzielnej i dzielnej młodej kobiety, która straciła dosłownie wszystko.
Kiedy nagle do Lucy uśmiecha się los, niestety w krótkim czasie ten uśmiech szybko blaknie. Wtedy młoda dama postanawia zmienić swoje życie, a zaczyna od opuszczenia Anglii, wyruszając w nieznane do Europy. A dosłowniej mówiąc do tytułowego Villette. Mogłoby się wydawać, że decyzja którą podjęła nasza bohaterka okazała się dla niej najlepszą, jaką mogła podjąć. Lucy znajduje pracę, a jej życie się ustabilizowało. Jednak to nie jest koniec, jak powszechnie wiadomo - los lubi płatać nam figle. Panna Snowe przekonuje się o tym najlepiej. 

Kreacja głównej bohaterki jest fenomenalna. Lucy to dziewczyna, która stawia czoła przeciwnościom losu, nie poddaje się, a walczy dalej. Często walczy sama ze sobą. To nie jest tak, że Lucy jest twardą kobietą, ponieważ ciągle dręczą ją pewne obawy, lęka się tego co może przynieść los - jak każdy z nas. Najlepsze jest to jak autorka ukazuje nam główną bohaterkę z jej perspektywy widzenia i ludzi ją otaczających. Ja dzięki pierwszoosobowej narracji poznałam bohaterkę - że tak powiem - jej własnymi oczami, ale też dzięki opisom ludzi z jej otoczenia poznałam zupełnie odmienne zdanie na jej temat. Otóż ja twierdzę, że Lucy jest odważną i dążącą do celu, zaś inni bohaterowie widzą ją jako słabą dziewczynę, której brak odwagi. Taka mała sprzeczność. 

Cudownie przedstawione realia XIX wieku, ale to nie zdziwi nikogo, kto czytał inne powieści sławnych sióstr Brontë. Niemniej muszę przyznać, że fabuła jest jednostajna i przez jej większość nic wzniosłego się nie dzieje. Wspomniałam we wstępie, że "Villette" zaliczam do literatury "ciężkiej". Czasami opisy wydawały mi się nudne, ale wiele wnosiły do całości. Natomiast ja nie jestem fanką lektur składających się z długich (za długich) opisów, jeśli nie są to opisy pełne akcji. Niemniej nie narzekam, bo książka naprawdę mi się podobała, głównie dzięki stylowi Charlotte Brontë.