sobota, 30 listopada 2013

Zdobycze listopadowe part II

Dzień dobry, cześć i czołem!

Dzisiaj przybywam do Was z moimi nowymi nabytkami. Nie wiem, gdzie ja to wszystko pomieszczę, gdyż po przeprowadzce i poukładaniu moich zdobyczy (niebawem pochwalę się biblioteczką!)  nie mam miejsca! Chyba przejmę jeden z pokoi na biblioteczkę, a co mi tam :)
Z niniejszego stosiku jestem niezmiernie zadowolona, gdyż praktycznie wszystkie książki, które się w nim znalazły bardzo chciałam mieć!

A takie oto nabytki przywędrowały do mnie w ostatnim czasie:
Na pierwszym planie "Druga szansa", którą właśnie pochłaniam, a otrzymałam ją od Libroteki :) Po lewej "Piąta fala" - skończona (niebawem recenzja) oraz "Przez bezmiar nocy" - od Dobreksiążki :) "MiSSja Survival" i "Milion słońc" - Grupa Wydawnicza Publicat. Recenzji "Miliona słońc" spodziewajcie się niebawem. "Zgon", "Wilczy trop" oraz "Zwycięzca bierze wszystko" - wygrana u Fabryki Słów. Po prawej dwie książki od portalu Nastek.pl "Królewski wygnaniec" oraz w prezencie (podpinam pod Mikołajkowy) "Czas  żniw" - będzie do wygrania w konkursie razem ze "Zgonem" i... jeszcze czymś! Perełki od wydawnictwa Egmont "Nieskończoność", "Gorączka 2" oraz "Demony miłości". Na koniec miła niespodzianka od Grupy Wydawniczej Publicat w postaci książki "Wołanie kukułki".
Za wszystkie cuda bardzo dziękuję!

Zbliżają się moje ulubione święta. Święta Bożego Narodzenia *_* Uwielbiam! Chociaż bez śniegu, to nie to samo. A i klimatu na razie nie odczuwam... Zbliża się również 6 grudnia - wiem, szaleństwo, bo pewnie nikt o tym nie wie :P  - niemniej, wcześniej miałam zamiar sobie zrobić Mikołajkowy prezent książkowy (od siebie, dla siebie), ale stwierdziłam, że nie zrobię :) Może sam Mikołaj mi coś przyniesie... Kto wie :) Już niebawem będę miała więcej czasu na czytanie i... na pisanie oraz (oczywiście!) na nadrabianie seriali :)

Pozdrawiam cieplutko!




środa, 27 listopada 2013

"Mroczna bohaterka. Kolacja z wampirem." Abigail Gibbs

 Dziękuję!
Przypadkowe spotkanie na Trafalgar Square odmienia życie Violet Lee, ukazując jej świat, którego nawet sobie nie wyobrażała: istniejące poza czasem miejsce, w którym elegancja, bogactwo, wspaniałe dwory i wytworne przyjęcia są znamionami dekadencji, w jakiej żyją jego mieszkańcy. Za tym przepychem kryje się mrok, którego ucieleśnieniem jest charyzmatyczny i śmiertelnie groźny Kaspar Varn. Violet połączy z Kasparem niebezpieczna namiętność, za którą obydwoje będą musieli zapłacić wysoką cenę… 
Z początkową oceną „Mrocznej bohaterki” nie miałam najmniejszego problemu. Przemyślałam jednak sprawę i postanowiłam postarać się w miarę obiektywnie ocenić daną pozycję. Oczywiście nie wiem, czy w pełni mi się to uda, gdyż książka ta wywołała u mnie masę emocji. Głównie tych negatywnych.

Pomysł na fabułę – chyba nikogo to nie zdziwi nie jest oryginalny, ponieważ książek opartych na wampirzym motywie jest naprawdę wiele.  Kiedy jeszcze nie było szału na perypetie tych nadprzyrodzonych istot, takie powieści  były czymś ciekawym, intrygującym. Teraz takie teksty w większości  pisane są na jedno kopyto. Niestety „Mroczna bohaterka” pełna jest utartych schematów oraz przewidywalnych wątków,  które niestety działają na jej niekorzyść. Szkoda, że autorka nie wniosła niczego nowego do fabuły, tylko postanowiła wzorować się na innych powieściach tego typu. Co prawda bardzo dobrze, że wampiry w jej mniemaniu nie są słodkie i – o zgrozo nie skrzą się w świetle słonecznym. Są agresywne i krwiożercze za to plus. Chyba jedyny.


Nielogiczność, nielogiczność i jeszcze raz nielogiczność. Otóż wyobraźcie sobie, że przywódca łowców zostaje zaatakowany przez wampira, a cała reszta jego kompanów stoi i patrzy, zamiast ruszyć tyłki i ruszyć z pomocą swojemu przyjacielowi. Dopiero… (DOPIERO!) reagują wtedy, kiedy ten pada martwy. To tylko jedna wspomniana sytuacja, a takich niedorzeczności jest dużo więcej. Nie wiem z czego to wynika, może z niedopracowania fabuły? Mam nadzieję, że ta niespójność nie była zamierzona.

Postaci… I tym sposobem przeszliśmy do drugiej, mniej przyjemnej kwestii. Jak dla mnie postaci to porażka. Główna bohaterka popadała ze skrajności w skrajność. Jej zagrania względem Kaspara były co najmniej żenujące – jeśli miały one być zabawne to niestety, ale nie były ani trochę. Nad ciętymi ripostami powinna sporo popracować, gdyż jak dla mnie były one poniżej jakiegokolwiek poziomu przyzwoitości. Po prostu Violet Lee jest najbardziej nieudolną postacią kobiecą, z jaką miałam okazję się spotkać. Co do jej wampirzych „przyjaciół”… Na początek kilka słów o Kasparze. Jeśli miałabym go określić, to zapewne byłyby to te słowa: zadufany w sobie prostak z manią wielkości, który sam nie wie czego chce. Natomiast Fabian… Mogę śmiało powiedzieć, że z początku podbił moje serce, ale kiedy ni stąd, ni zowąd autorka wypełniła go negatywnymi cechami, załamałam się. Mam wrażenie, że na siłę próbowała go zmienić, przez co cała kreacja postaci jeszcze bardziej podupadła w moich oczach.  Nie  ma ani jednej postaci, którą bym dobrze wspominała.

Język prosty, zwięzły i mało obrazowy. Autorka tak pędziła z opisami i wydarzeniami, że nie nadążałam za jej tokiem rozumowania. Wiele rzeczy było poplątanych i – jak już wyżej wspomniałam – nielogicznych, co sprawiło, iż lektura ta była naprawdę niełatwa do przyswojenia, mimo iż język był w miarę przyjemny. Autorka powinna jeszcze sporo popracować nad swoim stylem – to nie ulega wątpliwości. Z tego co wiem, Abigail Gibbs w wieku lat czternastu zaczęła pisać niniejszą pozycję w formie bloga. Dopiero po jakimś czasie historia Violet Lee ujrzała światło dzienne, właśnie w formie książki. Kiedyś czytywałam takie blogowe opowiadania, ale wiadome jest to, że przekładając takie opowiadanie na książkę, trzeba skupić się na jej rozbudowie, a przede wszystkim na zastosowaniu odpowiedniego prowadzenia fabuły, stylistyce i dopracowaniu detali – tego wszystkiego mi tutaj zabrakło.

„Mroczna bohaterka. Kolacja z wampirem” miała być odpowiedzią na osławioną sagę pani Meyer. Ja nie jestem za takimi odpowiedziami i porównaniami… Jednak jeśli miałabym powiedzieć coś więcej na ten temat, to rzekłabym, że jeśli chodzi o takie „odpowiedzi” – jestem stanowczo na NIE. Osobiście zawiodłam się bardzo na „Mrocznej bohaterce” i na pewno nie sięgnę po tom kolejny, którego data wydania jest planowana na 2014 rok.

Recenzja napisana dla portalu literatura.juventum.pl

niedziela, 17 listopada 2013

"Przegląd końca świata. Deadline" Mira Grant

Dziękuję!

"Są pewne prawdy, na które świat nie jest gotowy"

Świat opanowany przez nieumarłych umarłych? Otóż w lecie 2014 roku świat zaatakował wirus zwany Kellis-Amberlee. Niby brzmi tak niewinnie, jednak jest bardzo groźny! Jak określa się czas po tej wielkiej tragedii, która spowodowana była głównie nieodpowiedzialnością i głupotą ludzką? Powstaniem. Otóż wirus ten niesie za sobą śmierć, zniszczenie i ogromną stratę. Można śmiało powiedzieć, że po wydarzeniach jakie dotknęły świat w lecie 2014 roku, każda żywa istota nosi w sobie uśpionego wirusa, który po jej śmierci ożywia ją ponownie. Nie jest to jednak cudowne zmartwychwstanie, moi mili. Jest to nieświadoma egzystencja. Po przebudzeniu stajesz się zombie. Nie jesz, nie pijesz, nie mówisz, nie myślisz, nie czujesz. Jedyne co robisz, to zarażasz innych. To jest twój główny cel.

„Przegląd końca świata. Deadline” to jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie premier tego roku. Po przeczytaniu wcześniejszego tomu o tytule „Przegląd końca świata. Feed” byłam zachwycona, a zakończenie było na tyle niewdzięczne, że zostawiło mnie bez odpowiedzi na wiele pytań. Niemniej jednak rozumiem, że autorka celowo zaplanowała to tak, a nie inaczej. Po przeczytaniu tomu drugiego niełatwo było mi zebrać myśli i napisać niniejszą recenzję. Z jednej strony jestem zachwycona książką, z drugiej zaś mam w stosunku do niej wątpliwości, które w mniejszym bądź w większym stopniu wpłynęły na moją opinię. Spróbuję podzielić się wszystkim, co tylko przyszło mi na myśl podczas czytania „Deadline”, a także refleksjami po jego skończeniu. Zapraszam Was do przeczytania niezwykle wyczerpującej recenzji!

Tomem pierwszym byłam zachwycona, pomimo iż za tematem zombie nie przepadam. W „Feed” bardzo spodobał mi się sposób ich przedstawienia. Zawsze twierdziłam, że książki z tymi stworami są kiczowate, ale teraz wiem, że wystarczy pomysł i jego niebanalne przedstawienie, żeby ta wada zamieniła się w oryginalny twór. Mira Grant na pewno nie stworzyła nam miernoty literackiej, to jedno mogę Wam zagwarantować. Widać, że autorka miała pomysł i wykorzystała go w pełni. Każdy element książki jest wyśmienicie dopracowany, co tylko upewnia nas w tym, że pani Grant poświęciła wiele czasu dla swojej twórczości. Włożyła w nią swoje serce. W ogólnej ocenie pierwsze dwa tomy serii o zombie zaowocowały zachwytem wielu czytelników, w tym oczywiście moim.
"Męczennik to tylko ofiara z bardzo dobrym PR-em. Osobiście wolę być żywym tchórzem" 
~ Georgia Mason
Zombie były przedstawiane już jako chodzące i bezmyślne trupy czy gnijące jednostki powstałe z grobów. Nawet ktoś pokusił się i stworzył zombie myślącego i odczuwającego głębsze emocje, co dla mnie było niepojęte i w pewien sposób niesmaczne. Mira Grant nie odeszła daleko od standardów, jeżeli chodzi o wizję zombie. Standardów panujących zarówno w książkach, jak i w filmach. Jednakże sam zamysł czynniki powodującego, że ludzie stają się zombie bardzo mi się spodobał, a w części drugiej autorka wprowadziła pewne zmiany, urozmaicenia i dodatki, które go dodatkowo ulepszyły.

Tom drugi przedstawia dalsze losy blogerów, którzy mieli szczęście – choć jest to kwestia sporna – przeżyć nawałnicę zombie i spory polityczne. Georgia nie należała do ich grona. Ostateczny cios zadał jej brat, Shaun, który po dziś dzień nie może pogodzić się ze stratą najważniejszej osoby w jego życiu. Niemniej jednak Georgia jest obecna przez cały czas trwania powieści. Jak to możliwe? Cóż, albo Shaun zwariował, albo Georgia dysponuje siłą wyższą, która kłębi się w jego głowie i ciągle mu doradza w ważnych kwestiach…

"Wydaje mi się, że w ostatecznym rozrachunku nasze pragnienia nie mają znaczenia. Liczy się tylko to, co postanowimy zrobić z naszym życiem"
~ Georgia Mason
Z bólem serca muszę przyznać, że sytuacje, kiedy Shaun użalał się nad śmiercią swojej siostry były irytujące. Jak uwielbiałam Shauna w części pierwszej, gdzie pozował na zabawnego i odważnego Irwina, tak wersja żałosnego Shauna zupełnie mi nie odpowiada. Wiem, że po stracie bliskich człowiekowi trudno jest dojść do siebie, o ile w ogóle jest to możliwe. Jednak sądzę, że autorka przesadziła z powtarzającym się wątkiem ubolewania (non stop!) nad śmiercią George. Zauważyłam również, że powtarzającym się aspektem były niektóre teksty, powielane co kilka rozdziałów. Było to niepotrzebne i denerwujące. To tyle jeśli chodzi o minusy. Oprócz tego drobnego wyrzutu niczego więcej nie mam do zarzucenia.

Serię o „Przeglądzie końca świata” uwielbiam i uwielbiać będę. Chodzi tu nie tylko o wizję świata, ale przede wszystkim o inteligencję jaką przepełnione są dialogi i treść. Operowanie naukowymi zwrotami i przedstawienie ich w logiczny i zrozumiały dla każdego sposób. To i wiele innych czynników sprawia, że książka jest genialna. O zakończeniu, który wprowadził taki chaos w mojej głowie, już nawet nie wspomnę. Pragnę tylko jednego… Niech tom kolejny („Blackout”) zostanie jak najszybciej wydany, bo muszę koniecznie się dowiedzieć, co będzie dalej!

Recenzja ukazała się również na portalu literatura.juventum.pl
Recenzja:

piątek, 15 listopada 2013

"Strych Tesli" Neal Shusterman, Eric Elfman

Dziękuję!


Wyobraźcie sobie, że toster czyha na Wasze życie i tylko szuka okazji, żeby się na Was rzucić. Niewinna gra nie tylko dokańcza za Was zdanie, ale również wie, co dla Was najlepsze. A stary magnetofon prawdę Wam powie. Właśnie takie i inne cuda znalazł na strychu swojej ciotki, Nick Slate. Po przeprowadzce do nowej miejscowości (Colorado Springs) i zamieszkaniu wraz ze swoim ojcem i młodszym bratem w domu swojej ciotki Nick pragnie normalności. Nic w tym dziwnego, zważywszy na to, co wydarzyło się w jego życiu. W nowym miejscu nie chce być tym „nowym” , na którego skierowane są wszystkie oczy w szkole. Na swoje (nie)szczęście poznaje Mitcha, gadatliwego i zakręconego chłopca, który sprawia, że plany Nicka legają w gruzach. Wszystko to sprawia, że Mitch i Nick zostają przyjaciółmi, którzy dzielą niebezpieczny sekret…

Kiedy widzę nazwisko Shusterman automatycznie kojarzę je z tytułem „Podzieleni” – ambitnym, genialnym i mrożącym krew w żyłach. Dlatego też spodziewałam się, że „Strych Tesli” będzie miał w sobie coś z „Podzielonych”. Niestety na tej linii się zawiodłam. Jednakże jeśli weźmiemy pod uwagę jakość i pomysł, mog powiedzieć, że jestem usatysfakcjonowana. Neal Shusterman w duecie z Erickiem Elfmanem stworzyli niebanalną przygodę, w której przyjemnie jest uczestniczyć. A zabawa przy tym jest przednia!

Książek, w których magia i paranormalne zdolności grają pierwsze skrzypce, jest masa. Osobiście w każdej tego typu twórczości doszukuję się czegoś konkretnego, co sprawi, że owa książka stanie się dla mnie wyjątkową. Przyznam więc, że bardzo spodobała mi się koncepcja, którą obrali autorzy. (Nie)zwykłe przedmioty, które zmienią życie ich posiadacza. Zwyczajny toster niosący śmierć, lampka, która zniewala, zepsuta i stara bateria wskrzeszająca zmarłych… Te niezwykle pomysłowe elementy wprowadzone przez autorów bardzo mnie urzekły. A to jeszcze nie wszystko! Świat stworzony na potrzeby książki jest barwny i realny, a to za sprawą tego, że magia tkwi w rzeczach, a nie w samych postaciach. Nie znajdziecie tutaj wampirów, wilkołaków i innych stworzeń paranormalnych, które zaburzyłyby całość. To właśnie jest wielki plus tek książki! Autorzy pokusili się o coś nowego, wyszukanego i ciekawego. O coś, czego w wielu lekturach brakuje.

O postaciach słów kilka:
Głównymi bohaterami książki są nastolatkowie: Nick, Mitch, Petula, Caitlin, Danny i Vince. Zazwyczaj jest tak, że w książkach, w których pierwszoplanowe role odgrywają nastoletni bohaterowie, nie znajduję niczego na tyle interesującego, żeby książkę taką nazwać dobrą. Są one raczej w moim odczuciu przeciętne, gdyż nie mają do zaoferowania nic więcej jak tylko błahe, śmieszne i nieciekawe problemy nastoletnich, niedojrzałych emocjonalnie postaci. „Strych Tesli” reprezentują rozgarnięte i inteligentne dzieciaki, których problemy nie są błahe, a już na pewno nie śmieszne. Każda z tych postaci jest ciekawą i charyzmatyczną indywidualnością, więc wyobraźcie sobie, co się dzieje, gdy tyle niepowtarzalnych charakterów znajduje się w jednej, niebanalnej książce. Najfajniejsze jest to, że każdą z nich możemy poznać, dzięki prowadzonej przez nią narracji. Dlatego też, jeżeli chodzi o kreację bohaterów, nie mam autorom niczego do zarzucenia.

Muszę jednak przyznać, że spodziewałam się chociaż szczypty mrocznego klimatu. Nie ukrywam, że jestem troszeczkę zawiedziona, że tego zabrakło, niemniej jednak nie narzekam, szczególnie na pojawiającą się tajemniczość! Tak. Magia i tajemniczość górowały w tej książce, i jest to kwestia niepodważalna.

Książka w ogólnym rozrachunku wypada dobrze. Ba! Nawet bardzo dobrze. Dlatego sądzę, że „Strych Tesli” jest godny uwagi, jednak jest to książka na tyle specyficzna, że nie każdemu może przypaść do gustu.


Recenzja ukazała się również na portalu literatura.juventum.pl

czwartek, 14 listopada 2013

"Ogień" Mats Strandberg, Sara Bergmark Elfgren

Dziękuję!
"Druga część bestsellerowego thrillera „Krąg” – historii sześciu nastoletnich czarownic z mrocznego miasteczka Engelfors
 Wybrańcy rozpoczynają drugi rok nauki w liceum. Wakacje upłynęły im na pełnym napięcia oczekiwaniu na kolejny ruch demonów. Lecz teraz ku ich zdziwieniu zagrożenie nadchodzi z najmniej spodziewanej strony. Stopniowo staje się oczywiste, że w Engelfors dzieje się coś bardzo złego. Przeszłość splata się z teraźniejszością. Żywi spotykają umarłych. Krąg Wybrańców coraz bardziej się zacieśnia…"
Na kontynuację wyśmienitego "Kręgu" nie mogłam się doczekać. Bardzo pragnęłam wiedzieć, jak rozwinie się przygoda przyjaciółek obdarzonych paranormalnymi mocami. "Krąg" był przepełniony magią i mrocznym klimatem, który sprawił, że książkę wprost pokochałam. Niestety kontynuacji nie obdarzyłam, aż takim uczuciem. "Ogień" jest dobry, ale na pewno nie jest lepszy od "Kręgu". To wiem na pewno. Mam jednak nadzieję, że "Klucz" (tom trzeci) mile mnie zaskoczy.

Mam wrażenie, że w przypadku "Ognia" jest przerost formy nad treścią. Objętościowo książka jest powalająca, ale to jest niestety minusem. Autorzy napchali do do fabuły mnóstwo niepotrzebnej treści, która niczego nie wnosi do całości, prócz mętnego tekstu. Ubolewam nad tym, ponieważ gdyby odjąć jakieś dwieście stron lektura ta byłaby bardzo dobra, ale niestety przez to w moim przekonaniu wyszła słabiej niż bym się tego po niej spodziewała. Jest to chyba jeden z większych minusów, jakie dostrzegłam podczas czytania "Ognia". Przeciąganie wątków i brak porywającej akcji - należą do tych mniejszych grzechów, niemniej jednak działają negatywnie na odbiór całości.

O minusach powiedziałam, więc czas na plusy. Bardzo fajnie, że utrzymał się mroczny i tajemniczy klimat - czyli jeden z aspektów, które w tej serii bardzo sobie cenię. Drugi, to świetne postaci. Każda z dziewcząt jest zupełnie inna. Każda ma swój świat, swoje problemy i - co najważniejsze - silny charakter! Silne charaktery, to niestety rzadkość w książkach dla młodzieży - co podkreślam bardzo często. Mam nadzieję, że się to zmieni i autorzy będą kreować swoje postaci w tak wspaniały sposób, jak M. Strandberg i S.B. Elfgren. 

Pomysł na książkę bardzo ciekawy. Można by powiedzieć, że sztampowy, ale tylko ze względu na magię i grupę dziewcząt uczęszczających do jednej szkoły. Cała reszta nie jest czymś powielonym, a czymś oryginalnym, a wykonanie i styl, jakim została napisana książka jest godzien pochwał. 

Jak już wcześniej wspomniałam, "Krąg" o wiele bardziej mi się podobał, niemniej "Ogień" również należy od teraz do moich ulubionych. Nie mogę się doczekać tego, jaki będzie tom trzeci, "Klucz", którego wypatrywała będę z niecierpliwością. 

Recenzja:

środa, 13 listopada 2013

"Doktor Sen" Stephen King


"Grawitacja nie istnieje, to życie po prostu jest ciężkie."
Nareszcie dopadł mnie zaszczyt zapoznania się z twórczością wybitnego pisarza grozy, Stephena Kinga. Tak bardzo wszyscy go zachwalają, zarówno w blogosferze, jak i poza nią, że tylko kwestią czasu było, aż zapoznam się z jakimś jego dziełem. Wypadło na książkę "Doktor Sen". Zdaję sobie sprawę z tego, że to kontynuacja "Lśnienia", którego niestety nie czytałam (wiem, grzech), ale nadrobię to! Muszę się przyznać, że trochę byłam pod presją tych wszystkich pochlebnych słów i tym samym, postawiłam Kingowi wysoko poprzeczkę. Niestety, chyba zbyt wysoko...

"Lśnienie" to chyba najgłośniej okrzyknięty bestseller Kinga. Co prawda widziałam film (kolejny grzech, wiem), ale z książką - jak już wcześniej wspomniałam - nie miałam styczności. Trochę nad tym ubolewam, i wiem, że szybko muszę nadrobić zaległości. Zwłaszcza, że jeśli książka jest lepsza od filmu, to spodziewam się, iż jest to geniusz literacki Kinga. Niemniej dzisiaj nie o "Lśnieniu" i o małym Dannym, a o "Doktorze Sen" i o dojrzałym Dannym. 
"Wszyscy umrzemy. Świat to tylko hospicjum ze świeżym powietrzem."
Na początku mamy bardzo fajne i klimatyczne wprowadzenie do świata lektury, które przed przeczytaniem reszty, dosyć sporo nam już wyjaśnia. Śmiem jednak sądzić, ba! Ja to wiem, że niekoniecznie potrzebna jest znajomość tomu pierwszego, by w spokoju delektować się kontynuacją. King bardzo skrupulatnie wyjaśnia i przypomina czytelnikowi wydarzenia z tomu poprzedniego. Dzięki temu nie czułam się nawet w najmniejszym stopniu stratna i zagubiona. 

Ci, co pamiętają małego i zagubionego chłopca, który walczył z demonami w Hotelu Panorama, teraz mogą poznać zapuszczonego i zapijaczonego mężczyznę z problemami nie tylko alkoholowymi. Danny się stoczył, ale powoli wychodzi na prostą, jednak jego demony nie opuszczają go nawet na chwilę. Nie ma czemu się dziwić, w końcu jako pięciolatek wiele przeszedł, a traumatyczne przeżycia nadal nie dają mu spać i spokojnie żyć...Jednak nie tylko Danny gra pierwsze skrzypce w Doktorze. Jest też Abra, której kreacja dużo bardziej przypadła mi do gustu i która budziła we mnie dużo większą grozę - zwłaszcza, kiedy była małą dziewczynką. 
Nie zapominajmy również o tych złych postaciach, które odgrywają kluczową rolę w niniejszej pozycji, a które zwane są Prawdziwym Węzłem. Mogą wydawać się zwykłymi i miłymi staruszkami, którzy nikomu nie szkodzą. Ha! Nic bardziej mylnego, to tylko diabły w wilczej skórze. Ot, co! Te (nie)szkodliwe istoty przemierzają Amerykę w poszukiwaniu dzieci posiadających dar taki, jak Dan i Abra, torturują je i pożywiają się wytwarzaną dzięki nim ich substancją. Przerażające, prawda?
"Ale kiedy człowiek upada nisko, niektórzy nie mogą się oprzeć pokusie, by wdepnąć go w ziemie i przydusić butem, zamiast pomóc mu się podnieść. To podłe, lecz taka w dużej mierze jest ludzka natura."
Bardzo fajne jest to, jak King łączy wątek psychologiczny z grozą - co jeszcze bardziej budziło we mnie lęk, ale tym samym podziw dla twórcy takiego dzieła. Śmiem sądzić, że to znak rozpoznawczy autora, ale by się o tym przekonać - muszę zapoznać się z resztą jego dzieł. A to niewątpliwie uczynię. Powieści grozy powinny budzić nie tylko strach, ale przede wszystkim napięcie, co w "Doktorze Sen" jest jednym z kluczowych elementów. Jednak niestety - wartkiej akcji brak - co jest dla mnie minusem.

Przyznam, że "Doktor Sen" średnio mi się spodobał. Niektóre wątki były dla mnie w dużej mierze nieistotne. Czasami się nudziłam... Książka była ciekawa i trzymała w napięciu, ale tylko momentami. Mam nadzieję, że "Lśnienie" będzie lepsze.

Za tę mroczną książkę serdecznie dziękuję księgarni dobreksiazki.pl

"Wilcza księżniczka" Cathryn Constable



Sophie wraz ze swoimi przyjaciółkami, Marianną i Delfiną, ma wspaniałą okazję do wyrwania się ze swojej nudnej angielskiej szkoły dla dziewcząt. Gdzie? Do Rosji! Prawdą jest, że Sophie już od dawna marzyła o odwiedzeniu tego pięknego kraju. Jest pełna entuzjazmu i nie może się doczekać, aż dotrze na miejsce. Wszystko idzie zgodnie z planem do czasu, kiedy dziewczęta zostają wyrzucone z pociągu w jakimś podejrzanym miejscu, gdzie telefony nie łapią zasięgu, a w pobliżu nie ma żywej duszy… Co teraz zrobią przyjaciółki? Czy ktoś im pomoże? Zapewne Sophie inaczej wyobrażała sobie tą podróż.

Ze mną to jest tak, że jak widzę wilki, to głupieję… Dlatego jak usłyszałam tytuł „Wilcza księżniczka” i zobaczyłam wilki na okładce, musiałam dorwać tę baśniową powieść i przeżyć przygodę tytułowej wilczej księżniczki. Niestety przygoda ta nie była tak porywająca, jakbym sobie tego życzyła, a główna bohaterka była strasznie irytująca. Ten fakt i kilka innych aspektów oczywiście wpłynęło na niniejszą recenzję.

Rosja, wilki i zima – te trzy elementy w jednej książce? To będzie coś! – taka była moja pierwsza myśl. Jednak kiedy zagłębiłam się w lekturę, musiałam z przykrością stwierdzić, że początek był nudny, co wywoływało u mnie chęć odłożenia książki i zabrania się za czytanie czegoś ciekawszego. Nie poddałam się jednak tej myśli i brnęłam dalej w fabułę. Mniej więcej po przeczytaniu setnej strony zaczęłam się bardziej interesować przygodą bohaterów, a czytanie nie szło mi już tak opornie i męcząco jak na początku. Myślałam, że będzie coraz lepiej, ale… No właśnie, zawsze jest jakieś „ale”. W tym wypadku był nim powrót nużących i nieciekawych scen, które znowu wzbudziły we mnie niechęć do pokonywania dalszej wędrówki z Sophie i jej koleżankami.

Fabuła? Niestety do bólu przewidywalna. Nie zaskoczyło mnie nic. Wszystko praktycznie było podane czytelnikowi na tacy. Szkoda, gdyż liczyłam na jakąś tajemniczość, porywającą przygodę… Chyba nie można mieć wszystkiego. Muszę jednak przyznać, że ogólny zamysł autorka miała dobry. Baśniowy klimat da się wyczuć, ale dopiero gdzieś tak w połowie książki. Niemniej jednak patrząc na piękną i skrzącą się srebrem okładkę, można domyśleć się, że książka nie jest zwyczajną młodzieżówką. Powiedziałabym, że pani Constable pisała tę opowieść o księżniczce z myślą o czytelnikach w przedziale mniej więcej od dziesięciu do piętnastu lat. I sądzę, że właśnie im powinna się spodobać najbardziej.

O postaciach słów kilka: Sophie jako główna postać w „Wilczej księżniczce” od samego początku była naiwną, głupiutką i irytującą nastolatką, która we wszystkim widziała dobro i piękno. Sądzę, że autorka przesadziła z tą szlachetnością, którą wypełniła Sophie aż po brzegi. Mnie osobiście takie postaci męczą niesłychanie i nie lubię o nich czytać. Bohaterowie drugoplanowi byli, moim zdaniem, dużo bardziej dopracowani, wyraziści i charyzmatyczni. Nie powiem nic więcej o nich, gdyż z żadnym się jakoś szczególnie nie zżyłam, a co więcej, sądzę, że szybko o nich zapomnę.

Po pierwsze, przepiękna Rosja, która niestety w książce jest blaknącym dodatkiem i oprócz mdłych opisów nie ma w niej tego klimatu, który bardzo sobie cenię i którego łaknę w książkach, gdzie akcja rozgrywa się w tym pięknym państwie. Zwłaszcza zimą! Po drugie, bardzo autorka poskąpiła opisów miejsc, nad czym bardzo ubolewam. Niemniej jednak ta namiastka rosyjskiej atmosfery podobała mi się. Nie usatysfakcjonowała, ale była chyba – oprócz wilków – największym plusem „Wilczej księżniczki”.

Jeśli chodzi o podsumowanie całości… „Wilcza księżniczka” nie jest wybitnym dziełem literackim. Jest przeciętna. Prawdą jednak jest to, że miło spędziłam z nią czas, ale jakoś nieszczególnie mnie porwała. Posiada wiele niedociągnięć, które przyciągnęły moją uwagę i nie pozwoliły w pełni odczuć przyjemności z czytania. Przyjmijmy, że język był prosty i zrozumiały, ale mało obrazowy, przez co moja wyobraźnia nie działała tutaj na wysokich obrotach, gdyż ciężko było mi sobie coś wyobrazić przez te lakoniczne opisy miejsc, wydarzeń i postaci. Czy polecam? Mniej wybrednym czytelnikom mogę polecić. Bardziej wybrednym, czyli takim jak ja – odradzam.

Recenzja napisana dla portalu literatura.juventum.pl
Dziękuję!


poniedziałek, 11 listopada 2013

Wyczekiwane!

Cześć!

Ale dzisiaj zimno i szaro... Nic, prócz spania mi się nie chce, a i tak napisałam dwie recenzje, z czego jedna jeszcze nie jest dopracowana, a będzie mega obszerna :) Dzisiaj jednak nie z recenzją, a z premierami do Was przybywam. Listopad jest piękny pod względem premier książkowych, a mnie aż się oczy cieszą, a portfel płacze, jak na nie wszystkie patrzę. Jednak nie tylko premiery listopadowe, ale również październikowe tutaj znajdziecie.

Przedstawię Wam tylko te pozycje, którymi sama jestem zainteresowana:

Co oferuje nam w listopadzie wydawnictwo MAG?

Seria Cassandry Clare w nowych okładkach, które są o wiele, wiele ładniejsze od tych spolszczonych. W dodatku "Mechaniczna księżniczka" tak bardzo wyczekiwana przeze mnie, że aż boli! Cieszę się niezmiernie, z obu faktów. 1. Wydawnictwo postanowiło wznowić piękne wydanie. 2. "Mechaniczna księżniczka" wyjdzie już w listopadzie, a nie w 2014 roku!

Od Grupy Wydawniczej Publicat wybrałam:

Kosmiczną kontynuację "W otchłani" - "Milion słońc"
Również wyczekiwana kontynuacja, okładka jest bardzo ładna, ale sądzę, że tom pierwszy miał ładniejszą :)

Tych dwóch premier z wydawnictwa Uroboros pragnęłam najbardziej! Obie pozycje rodowitych autorek. Ciekawe, co to będzie. Nie mogę się doczekać, aż wpadną w moje łapki!

Egmont jak zwykle olśnił mnie szatą graficzną swoich książek :)
Jest rok 2264. Mroczna Zima już minęła. Średnia długość życia to sto pięćdziesiąt lat. Większość prac wykonują roboty. Ludzie posługują się mózgołączem, które pozwala im na zapisywanie wspomnień w globalnej bazie danych. Zaimek osobowy „ja” wyszedł z użycia. W tym stechnokratyzowanym społeczeństwie miłość jest czymś niepożądanym.
~ książka o przyszłości? Wchodzę w to!

Media Rodzina również zaskoczyła mnie swoją nowością, której okładka jest tajemnicza, a opis bardzo kuszący :)

To chyba na tyle, aczkolwiek listopad może mnie jeszcze zaskoczyć jakąś nowością, której wcześniej nie widziałam, tudzież przeoczyłam.
Co prawda niewiele tych książek, ale jak wspomniałam, są to tylko te, które mnie najbardziej zainteresowały z nowości.
Znaleźliście coś, co sami chcielibyście mieć u siebie na regale?


"Mroczna geneza" Ian Tregillis



Dzieci wcale nie są takie słodkie, na jakie wyglądają. Przyszłość nigdy nie bywa świetlana, a przeszłość najlepiej zostawić jej demonom. Grzech zawsze jest kuszący. Wojna wymaga rozlewu krwi i co najmniej tuzina ofiar. Strach towarzyszy każdemu. A mrok? On spowije nas wszystkich.

„Niesamowity talent.” Przytoczone słowa Georga R. R. Martina, autora „Gry o tron”, pozytywnie świadczą o twórcy „Mrocznej genezy”. Można by pomyśleć, że taka krótka, acz sugestywna rekomendacja wystarczy, by przekonać potencjalnego czytelnika, do sięgnięcia po wspomnianą książkę. Mnie osobiście nie do końca wystarczyła ta opinia. Książka była moja dopiero wówczas, kiedy rzuciłam okiem na przód okładki i przeczytałam intrygujące słowa: „Szaleni brytyjscy czarownicy kontra nazistowscy obłąkani nadludzie”. Nie można się oprzeć tym trzem czynnikom wspomniany na okładce. Po prostu nie można!
Zacznę więc od okładki, która przedstawia nam długowłosą dziewczynę skrywającą w oczach obietnicę śmierci w męczarniach. Na drugim planie zarysowuje się zagadkowy wybuch, który w sumie niewiele nam mówi. Możemy się domyślać kilku rzeczy, ale na pewno nie tego, że owa dama ucieka z miejsca zbrodni. Powiedziałabym, że przeoczyła jakiegoś delikwenta i właśnie zmierza go, kolokwialnie mówiąc, załatwić. Z początku nie zastanawiałam się, jakie wydarzenie ma miejsce na okładce, lecz po zapoznaniu się z treścią powróciłam myślami do zastanawiającej ilustracji, która okazała się możliwa do odszyfrowania. Wiem już, kim jest owa dziewczyna i mogę się domyślać, co i komu zrobiła…

O samej treści słów kilka. Zacznę od rewelacyjnego prologu, który był nie tylko mroczny, ale tak absorbujący jak żaden inny, który dotąd czytałam. Przemyt grupki biednych dzieciaków do zwyczajnego domu dziecka. [Zaznaczam, że niniejsza akcja prologu ma miejsce w Niemczech, jednak jest przeplatana z inną akcją, która dzieje się w Anglii w 1920 roku. Obie sytuacje rzutują na przyszłość bohaterów.] Grupka głodnych, zaziębionych i niczego nieświadomych dzieciaków ląduje pod skrzydła Herr Doktora, który ma wobec nich plan. Przerażający, okrutny, wręcz nieludzki… Plan. W innym miejscu (w Anglii) poznajemy pewnego chłopca, który wobec panujących realiów nie ma świetlanej przyszłości, a świat w którym żyje, zmusza go do podejmowania głupich decyzji. Jednak dzięki jednemu człowiekowi, którego uwagę przyciąga, w przyszłości będzie kimś ważnym. Niby nic specjalnego, a jednak to napięcie, jakie buduje autor jest porażające. Wszystkie opisy, przekazywane emocje i wizja tego, co może nastąpić. Te domysły, z którymi nas zostawia… Powiem jedno: jest to mroczna książka, na pewno!

Dalsza treść jest wynikiem tego, co nastąpiło w jakżeż obrazowym prologu. Kilkanaście lat później poznajemy dorosłe i przerażające Dzieci von Westarpa oraz mężczyznę, który z niesfornego chłopca stał się ważnym agentem brytyjskiego wywiadu, Rayboulda March. Jest rok 1939, więc jak łatwo można się domyślić, niebawem wybuchnie II wojna światowa, a w jej ramach bitwa Niemiec i Wielkiej Brytanii. Niemcy robią wszystko, by ich oddział był nie do pokonania. Dlatego to, co odkrywa March wraz z innymi agentami, jest epizodem mrożącym krew w żyłach. Czy to możliwe, by niemieccy żołnierze byli nieśmiertelni i potrafili robić rzeczy, których normalny człowiek nie umie dokonać? Otóż za sprawą Herr Doktora powstał pewien oddział, który posiadając paranormalne zdolności, potrafi nie tylko przenikać przez ściany, ale również para się telekinezą. Czy Niemcy będą nie do pokonania? Jak pochwycić Herr Doktora i zaprzestać jego działaniom?

Powiem tyle, że w niektórych momentach fabuła jest tak zakręcona, że aż genialna. Nie mogłam się nadziwić, skąd Tregillis czerpie pomysły do fabuły, ale wiem jedno. Martin ma rację. „Niesamowity talent.” To jak obrazuje nam wydarzenia, jak sprawia, że na przedramionach pojawia się gęsia skórka… Emocje, napięcie i mrok. Takimi trzema słowami opisałabym to, co wywołuje treść. Tempo akcji również imponujące. Pomimo iż ja osobiście nie przepadam za obszernymi opisami, które mnie zanudzają, tak w „Mrocznej genezie” kompletnie mi to nie przeszkadzało. Powiem więcej. Obróciło się to na wielki plus! Akcja nie toczy się mozolnie, lecz szybko. Cały czas coś się dzieje, jednak wspomnę, że czasami autor daje nam chwilę wytchnienia i zwalnia, ale tylko po to, by zaraz rzucić nas w wir walki, tajemnic i niebezpieczeństwa.

W podsumowaniu pragnę zaznaczyć, że wizja II wojny światowej Iana Tregillisa szalenie przypadła mi do gustu. Zachęcać chyba nie muszę, bo ci, którzy cenią sobie dobrą literaturę, na pewno zwrócili uwagę na ów kąsek. Osobiście polecam.

Recenzja napisana dla portalu literatura.juventum.pl
Dziękuję!



sobota, 9 listopada 2013

"Dziwni" Stefan Bachmann


"Nie daj się zauważyć, a nie trafisz na stryczek. Bartłomiej i jego siostra Hettie żyją w zgodzie z tą brutalną zasadą. Bo są inni. Pewnego dnia, tacy jak oni zaczynają ginąć w tajemniczych okolicznościach. Bartłomiej nagle znajduje się w centrum zainteresowania dziwnych. Staje się numerem 10.
Intrygująca i pełna magii opowieść o przyjaźni i odwadze napisana przez genialnego nastolatka.
I wtedy coś się stało. Bartłomiej przyglądał się z takim napięciem, że pochylił się i nosem dotknął szyby. A gdy tylko jego skóra musnęła szkło, przez podwórze coś przemknęło, a pani sięgnęła do głowy i szarpnęła za swój kok. Bartłomiejowi krew ścięła się w żyłach. Tam, patrząc wprost na niego, znajdowała się druga twarz – mała brązowa i brzydka twarz jak powyginany korzeń, pomarszczona i z ostrymi zębami.
Ze stłumionym piskiem Bartłomiej cofnął się od okna, nie zwracając uwagi na wbijające mu się w dłonie drzazgi. Nie, nie, nie. Nie mogła go widzieć. Nikt nie mógł wiedzieć, że Bartłomiej tu jest."
Muszę przyznać, że nastawiałam się na coś znacznie lepszego niż to, co otrzymałam. Nie twierdzę jednak, że książka jest beznadziejna. Na pewno jest – niestety – niedopracowana.

Rozumiem również, że Dziwni to debiut literacki Stefana Bachmanna, który został okrzyknięty przez wydawcę genialnym nastolatkiem, ale nie zgodzę się z tym, że jest to „prawdziwy rarytas”. Dla mnie to książka jedna z wielu, aczkolwiek nieco wyróżniająca się fabułą na tle innych specyficznych książek fantasy. Może gdyby język autora był bardziej doszlifowany, treść bardziej mroczna bądź magiczna. A i emocji jakichś większych również brak… Przez to całość w moich oczach wypada raczej średnio.

Zacznę od tego, że początek tej historii niespecjalnie mnie porwał. Ciężko było mi się wbić w fabułę, a czasami nawet czułam się zagubiona. Rozumiem jednak, że wszystko przez to, że autor zbytnio nie rozwinął poszczególnych wątków na tyle, abym ja – jako czytelnik – mogła je zgłębić, tudzież wgryźć się w treść i zrozumieć, kim są postaci stworzone przez autora. Rozumiem również, że niespójność i brak większej logiki w zobrazowaniu niektórych wątków jest stworzona z premedytacją. Tylko nie rozumiem, jaki w tym sens. Otóż ktoś może zapytać, o co mi się rozchodzi.

A o to, moi mili, że ja tak naprawdę nadal niewiele wiem o postaciach, które stworzył pisarz. Tym samym niewiele wiem, o co do końca chodziło w fabule. Wiem tylko, co było celem owych stworzeń, głównym motywem ich działania, gdzie mieszkają, poznałam oględnie ich wygląd, ale nie znam ich historii. Suche fakty, które mnie niestety nie satysfakcjonują, ja lubię zgłębiać dany twór, ale również miejsca, a już w szczególności postaci. Jeśli nie te poboczne, to na pewno pierwszoplanowe. Nielogiczność i brak rozbudowania opisów postaci – to dla mnie największy minus, z którym nie mogę się pogodzić, i dlatego książka Stefana Buchmanna niestety więcej traci, niż zyskuje.

O minusach już było, to teraz ugryźmy książkę z tej pozytywnej strony. Na pewno (gdyby nie to niedopracowanie) ogólny zamysł fabuły, te stwory i ta żwawa, trzymająca w napięciu akcja działa jak najbardziej na plus. Dodatkowym pozytywem – jak dla mnie – jest miejsce, gdzie toczy się akcja. Anglia, rok 1788 – obrazowo przedstawione realia i ciekawe opisy widokowe to coś, co sobie cenię w książkach. Brak schematyczności! Tak, moi mili, to również coś, co się chwali w dobie książek, które są pisane, że tak powiem, „na jedno kopyto”.

W dodatku – ponownie – pragnę zaznaczyć, iż książka ta jest debiutem młodego autora, który pracę nad nią zaczął w wieku 16 lat! Sądzę więc, że te mankamenty i niedociągnięcia mogą być przez to nieco usprawiedliwione. Ja osobiście widzę w tym młodym pisarzu wielki potencjał, o którym na pewno jeszcze usłyszę/przeczytam. Widać wyraźnie, że Stefan Bachmann ma wielkie i niespożyte pokłady wyobraźni, a tego mu zazdroszczę i jestem ciekawa, jak rozwinie się jego kariera pisarza.

Mnie Dziwni nie zachwycili, sam pomysł bardzo mi się podobał, ale niestety… Przyzwyczaiłam się, że wydawnictwo Fabryka Słów swoimi książkami mnie zachwyca, dlatego trochę jestem zawiedziona. Aczkolwiek książka z pewnością znajdzie swoich fanów, ja jednak jestem bardziej wymagającym czytelnikiem.

Recenzja napisana dla portalu Nastek.pl
Dziękuję!

czwartek, 7 listopada 2013

Zdobycze listopadowe!


Dzień dobry, cześć i czołem!

Z racji tego, że dzisiaj zaczął się mój urlop, z którego się niesamowicie cieszę, prezentuję Wam moje zdobycze.
Wolne oznacza.... niestety... nie tylko czytanie i obijanie się, ale również przeprowadzka, a to równa się z pakowaniem i przenoszeniem wszystkiego do nowego lokum. Najgorzej będzie popakować te wszystkie książki! Już w sumie jeden mega karton "się wyprowadził" - co oznacza, że gdy tylko je wszystkie poukładam, to będę się chwaliła  zbiorami :) Oto jeden karton z wielu. Wygląda niepozornie, ale wierzcie mi, że był wielgachny, a jaki ciężki!

Ciągle sobie powtarzam, że nie będę kupowała książek.. Niestety silnej woli mi brak, zwłaszcza kiedy nadarzają się okazje nabycia ich po niskich cenach...

Na początek zaprezentuję moje zdobycze zakupowo wymiankowe, z których jestem dumna, gdyż wszystkie są z mojej listy książek, które bardzo chciałam mieć:

 Dwa pierwsze tomy "Kuroshitsuji" - już od dłuższego czasu się na nie czaiłam.
"Władca wilków" - tyle się o nim dobrego nasłuchałam, że postanowiłam się przekonać, na czym polega ten fenomen.
"Pisane szkarłatem" - chyba zacznę od tej serii pani Bishop, bo ciężko mi nabyć pozostałe tomy z serii Czarne kamienie :(
"Potomek Kusziela" - za 12 zł na allegro... z wliczoną przesyłką - nowa! Brakuje mi tylko I tomu.
"Wybrani" i "Dziedzictwo" + "Pocałunek ciemności" - właśnie odebrałam od listonoszki - efekt wymiany. Muszę przyznać, że nie byłam przekonana do serii Wybranych, ale postanowiłam się z nią zmierzyć. Zobaczymy co z tego wyniknie :)
"Kijem i mieczem" - wymiana z Gosiarellą :)
"BZRK" - wymiana na LC
"Wielki mistrz" i "Nowicjuszka" - wymiana, teraz mam całą trylogię!

A tutaj stos recenzencki. Najpierw pozycje przeczytane:


"Przegląd końca świata. Deadline" - jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie kontynuacji. Właśnie się w niej zaczytuję i już wiem, że trzyma wysoki poziom! - od wydawnictwa SQN
"Wilcza księżniczka" - od portalu literatura.juventum.pl
"Strych Tesli" - od wydawnictwa Egmont
"To, co zostało" - od księgarni dobreksiazki.pl [recenzja]
"Czas Żniw" - egz. finałowy od wydawnictwa SQN. Książka rewelacyjna! Moją przedpremierową recenzję możecie przeczytać [tutaj]
"Moje wypieki i desery" - od wydawnictwa Egmont [recenzja]

Ten stosik recenzencki czeka na przeczytanie. W pierwszej kolejności idzie "Doktor sen"!

"Szukając Alaski" - kolejna książka Greena, mam nadzieję, że równie dobra, co poprzednie - od portalu literatura.juventum.pl
"Doktor sen" - od księgarni dobreksiazki.pl
"Książę cierni" - od wydawnictwa Papierowy Księżyc - czekałam i czekałam, aż się doczekałam!
"Drugi grób po lewej" - jw. Kolejna wyczekiwana kontynuacja.
"Mroczna bohaterka" - od portalu literatura.juventum.pl oraz wydawnictwa Muza

                                                
Jak widać na załączonych zdjęciach nuda mnie nie czeka :) Zacieram rączki na te wszystkie cudeńka.
A teraz uciekam do DEADLINE i Shauna *_*


środa, 6 listopada 2013

"W siódmym niebie" Alyson Noel

Dziękuję!


Po książki lekkie, niezobowiązujące z wątkiem romantycznym lubię sięgać chociażby z prostego powodu, a nawet dwóch: poprawiają mi humor i czasem warto oderwać się od świata fantastycznego, żeby urozmaicić sobie książkową sferę. Nie sięgam po nie jednak często, ale zazwyczaj podobają mi się książki tego typu wydane nakładem Grupy Wydawniczej Publicat. Jest to już (o ile dobrze liczę) czwarta książka, którą miałam przyjemność czytać z serii "Do torebki", którą sobie bardzo chwalę.

Poznajcie nieźle zakręconą Hailey Lane, które życie jest... Równie zakręcone, jak ona sama. Hailey jest stewardessą, która dzięki swojej pracy zwiedziła wiele ciekawych miejsc, poznała masę mniej lub bardziej interesujących ludzi, a jej życie szło w dobrym kierunku. Otóż nasza bohaterka mylnie oceniła swoją sercową sytuację. Jakżeż mylnie! Okazało się bowiem, że jej chłopak ogląda się za... Mężczyznami! A to ci los. Panna Lane nie daje jednak za wygraną i szuka swojego szczęścia gdzie indziej, z kimś innym. Zapomniałabym wspomnieć, że Hailey jest pisarką! Z tym wiąże się cała reszta jej wciągających i humorystycznych przygód.

Panią Noel znam z serii "Ever" - co prawda czytałam na razie tylko tom pierwszy, ale i tak mi się spodobał - styl moim zdaniem nieco inny. Na pewno wynika to z tego, że "Ever" to paranormal młodzieżowy, a "W siódmym niebie" to romantyczna i zabawna historia zwyczajnych ludzi - zero paranormalności. Niemniej, sama nie wiedziałam czego do końca mam się po niej spodziewać. Z początku książka przypominała mi pewien film - nie pamiętam tytułu, ale niektóre sytuacje strasznie mi go przypominały. Myślałam nawet, że nakręcono go na podstawie książki, gdyż na okładce widnieje informacja, że książka miała być zekranizowana. Jednak mniejsza z tym. Przyznać muszę, że powieść pani Noel jest powieścią dosyć przewidywalną, nie przeszkadzało mi to jednak wcale... Wręcz przeciwnie. Sądzę, że w takich czasoumilaczach, które mają nas odprężyć i oderwać od rutyny nie chodzi wcale o to by rozgryzać problematyczność książki. Jaki byłby tego sens? Ja oczekiwałam zabawnej, lekkiej i optymistycznej książki, przy której nie będę musiała wysilać swoich zwojów mózgowych i właśnie taką otrzymałam. 

Masa zabawnych i śmiesznych sytuacji, które są głównym czynnikiem rozluźniającym czytelnika, któremu po dniu pracy i zmagania się z codziennymi problemami, właśnie takie rozluźnienie się przyda. Głównie mam tutaj na myśli płeć piękną - wiadomym jest, że głównie panie sięgają właśnie po taką lekturę.
Jeśli więc poszukujecie przyjemnej i odprężającej treści, to na pewno znajdziecie ją w niniejszej pozycji. 

wtorek, 5 listopada 2013

"Przewodnik Nocnego Łowcy - Dary Anioła"


Pani Cassandra Clare stworzyła świetną serię, która ostatnio robi wielką furorę, nie tylko na rynku wydawniczym, ale również na ekranie. Nakładem wydawnictwa MAG zostało wydanych już 5 tomów serii „Dary Anioła”, a tom pierwszy „Miasto kości” przeniesiono na wielkie ekrany i dzięki temu cykl o Nocnych Łowcach zyskał jeszcze większą popularność. Dzisiaj na tapecie przewodnik po mrocznym świecie Nocnych Łowców!

Wydawnictwo MAG postanowiło – zapewne ku uciesze wielu fanów serii „Dary Anioła” – wydać dwa przewodniki: „Oficjalny ilustrowany przewodnik po filmie” oraz „Przewodnik Nocnego Łowcy – Dary Anioła”. Ja dzisiaj zaprezentuję Wam wrażenie z lektury tego drugiego. Przyznać muszę, że spodziewałam się naprawdę czegoś innego i jestem lekko zawiedziona.

„Dary Anioła” to jedna z moich ukochanych serii młodzieżowych, dlatego sięgnięcie po ten przewodnik było koniecznością. Sądziłam jednak, że znajdę w nim coś zgoła innego, aniżeli kilka zdjęć z filmu, cytatów, które mogę sobie znaleźć w książkach oraz zdjęć run. Co prawda nie narzekam, bo posiadanie takiego dodatku jest swego rodzaju rarytasem, który nie tylko pięknie się prezentuje, ale również pasuje do całości serii. Byłam jednak przekonana, że znajdę w nim coś innego i, że będzie nieco obszerniejszy aniżeli w rzeczywistości. Niestety nie można mieć wszystkiego. Zastanawia mnie jednak czym się różni on od tego ilustrowanego przewodnika po filmie. Mam wrażenie, że praktycznie niczym. Zapewne jest w nim o wiele więcej zdjęć – to na pewno.

Teraz o tym, co możemy znaleźć w środku. Na początku zostajemy powitani w Nowym Jorku. Jako wstęp mamy przybliżoną i skróconą wersję świata przedstawionego w serii pani Clare, a następnie kilka regułek, tudzież krótkich wyjaśnień – kto jest kim, jaka jest jego rola itp. O runach, jakie noszą Nocni Łowcy, ważnych miejscach, które należy znać… Praktycznie prócz tego wszystkiego nie znajdziecie tutaj niczego nowego. Ja liczyłam właśnie na to, że dowiem się czegoś więcej, czegoś co mnie zaskoczy – niestety niczego więcej od tego co już mi znane się nie dowiedziałam. Ponadto sądziłam, że przewodnik ten bardziej opiera się na wersji książkowej, a nie filmowej (relacje z wersji filmowej możecie przeczytać tutaj: KLIK)

Co prawda podobają mi się te wszystkie zdjęcia, które notabene widziałam już w filmie…Przemilczę to jednak, gdyż przewodnik powstał w oparciu właśnie o film. Podobał mi się wykaz wszystkich run oraz cytaty. Osobiście cytaty wybrałabym inne, bardziej chwytliwe, aczkolwiek nie mam nic przeciwko tym wybranym przez Mimi O’Connor.

Podsumowując – pozwolę sobie rzec - szału nie ma. Przewodnik nie zawiera tego, co osobiście chciałam by zawierał i na tym się zawiodłam. Ładnie wygląda, szybko się go czyta i dla fanów serii jest bardzo fajnym dodatkiem – zaznaczam – dodatkiem bardziej do filmu, niżeli do książkowej wersji.

Recenzja ukazała się również na portalu literatura.juventum.pl

niedziela, 3 listopada 2013

"To, co zostało" Jodi Picoult

"Czy można wybaczyć niewybaczalne?"
"Osamotniona Sage Singer, zrozpaczona po śmierci matki, zaprzyjaźnia się ze starszym panem, ulubieńcem lokalnej społeczności, emerytowanym nauczycielem. Pewnego dnia Josef prosi ją o nietypową przysługę: chciałby, aby pomogła mu umrzeć. Wyznaje, że nie jest tym, za kogo przez wiele lat się podawał. Mężczyzna skrywa straszną tajemnicę z przeszłości, sięgającą czasów II wojny światowej i masowych mordów na ludności żydowskiej. Czy Sage zgodzi się mu pomóc? Czym będzie wówczas jej czyn: aktem miłosierdzia wobec drugiego człowieka czy wymierzeniem sprawiedliwości bezwzględnemu naziście? Czy ma do tego prawo?" 
Nareszcie zapoznałam się z twórczością Jodi Picoult. Tyle dobrego nasłuchałam się o jej książkach, że pałałam coraz większą chęcią poznania jej dzieł. Traf chciał, że zaczęłam od pozycji "To, co zostało" - niedawno wydanej przez wydawnictwo Prószyński i S-ka. Pozycji bardzo wstrząsającej, która zawładnęła mną tak, że wciąż dochodzę do siebie. Jak mówię, wcześniej nie miałam styczności z książkami autorki, ale sądziłam, że są to zwyczajne obyczajowe dramaty. Książki opowiadające o przejściach zwyczajnych ludzi okraszone dawką przyjaźni, miłości i wspomnień - tych bardziej i mniej przyjemnych. Dlatego też nie spodziewałam się, że "To, co zostało" będzie bombą emocjonalną, która wywrze na mnie tak kolosalne wrażenie...

O treści słów kilka: poznajemy dziewczynę imieniem Sage z niebanalnym bagażem doświadczeń, która z zamiłowania jest piekarką i pracuje w piekarni swojej przyjaciółki Mary. Uczęszcza na spotkania terapeutyczne dla osób, które nie mogą poradzić sobie ze strata bliskich - grupa ma nazwę "Pomocne dłonie". Na spotkaniach poznaje pewnego niepozornego staruszka, Josefa Webera z którym nawiązuje bliżą relację. Wszystko się zmienia, kiedy sędziwy pan proponuje Sage, by pomogła mu umrzeć. Dziewczyna zaszokowana propozycją, zastanawia się dlaczego akurat ona i skąd ten pomysł... Jednak niebawem dowiaduje się strasznych, a nawet makabrycznych faktów z życia Josefa... Tego kim był, co zrobił, dlaczego to zrobił... Czy gdy Sage pozna wszystkie elementy układanki zdoła spełnić prośbę swojego znajomego?
"Chyba najtrudniej pojąć to,  że nawet groza może człowiekowi spowszednieć."
Przyznam szczerze, że po przeczytaniu krótkiej wzmianki o tym, co mogę znaleźć w treści - spodziewałam się zgoła czegoś zupełnie innego. To, co otrzymałam zaskoczyło mnie totalnie. Zszokowało i powaliło na kolana. Wzbudziło we mnie smutek, żal i ogromne współczucie. A, co najważniejsze - przypomniało tragiczne losy ludzi, którzy ginęli tylko dlatego, że byli pochodzenia innego, niż oprawca. Byli rasą brudną i niepotrzebną, więc można ich było głodzić, torturować, gwałcić, poniewierać nimi, kopać, żywcem gazować i szydzić z nich każdej minuty ich życia ... Wszystko przez idee jednego człowieka - Hitlera. Tak, mowa tutaj o II wojnie światowej, która nie jest na pewno tematem nikomu obcym. 
"Ludzie doznają różnych strat, wielkich i małych. Można stracić kolejkę, cnotę, pracę. Głowę, serce albo rozum. Można stracić dom na rzecz banku, patrzeć, jak dziecko wyjeżdża na stałe na drugi kontynent, a mąż popada w demencję. Strata to nie tylko śmierć, a żal ma wiele postaci."
II wojna światowa kojarzy się nam z obozami koncentracyjnymi, holokaustem, ludobójstwem... Niemcami, Hitlerem, Oświęcimiem... Po prostu z wielką tragedią, dowodzącą, że to właśnie człowiek jest najprawdziwszym potworem i nie ma gorszej bestii od człowieka. Nie ma.  Czytając tę książkę przypomniałam sobie opowieści mojej babci, która wiele razy wspominała, że ten zapach - żeby nie nazwać go smrodem - rozchodził się z Oświęcimia na wiele kilometrów. Babcia wspominała, że strach towarzyszył wszystkim, że poczucie bezpieczeństwa było na wagę złota. Jako osoby, które tego nie doświadczyły, nie możemy w pełni sobie uświadomić tego okrucieństwa. Jednak z opowiadań bliskich, którzy byli świadkami takich rzeczy wiemy, że to wszystko było prawdziwe i nie zapominajmy o tym.

Jodi Picoult napisała książkę opowiadającą nam historię z dwóch perspektyw: niemieckiego oficera, który opowiada nam jak stał się potworem w ludzkiej skórze. O tym, jak mógł robić to, co robił i żyć z tym przez tyle lat. 
Z drugiej strony możemy poznać historię widzianą oczami więźnia, stronę, która za drutem kolczastym radziła sobie z potwornościami, jakie zgotował jej drugi człowiek. Dzięki tej książce przenosimy się w świat zagłady, doświadczamy tragedii i sprawiamy, że ożywa ona na nowo.

Dodatkowym urozmaiceniem, które bardzo przypadło mi do gustu jest wplatanie historii o upiorze. Historii, która rozpoczyna wejście kolejnego "rozdziału". Podoba mi się ta szczypta fantastyczności, która jest analogiczna do upiorów plądrujących Polskę. 
"Ponieważ wiem, jaką siłę ma opowieść. Może zmienić bieg historii. Może ocalić życie. Ale można też w niej zatonąć na dobre."
Reasumując, książka "To, co zostało" jest poważną i poruszającą historią, której zakończenie zaskoczy każdego. Książką, która na pewno wprawi każdego w zadumę, zmusi do rozmyślań. Jodi Picoult stworzyła dzieło, które jest piękne w swojej przerażającej odsłonie.

Za tę niesamowitą książkę serdecznie dziękuję księgarni dobreksiazki.pl

sobota, 2 listopada 2013

"Moje wypieki i desery" Dorota Świątkowska


Dziękuję!

Książek kucharskich u mnie jest ostatnio coraz więcej. Przyznam, że w domu nie pichcę - nie mam na to czasu, a jak mam czas, to ktoś pichci za mnie. A jak wiadomo - gdzie kucharek sześć... Niemniej niniejsza o to. Ta pozycja przykuła moje oko... Piękna. Kiedy tylko ją zastałam w domu, nie mogłam przestać jej czytać i oglądać tych pięknych zdjęć. Aż zachciało mi się biec i zrobić coś z tej księgi wspaniałości. Świetnie się złożyło, gdyż niebawem święta, więc na pewno się przyda!



Ta recenzja będzie nie tylko moja, postanowiłam książkę pokazać paniom z mojej rodziny, które uwielbiają piec: ciasta, ciasteczka, babeczki, placki, torty... Wszystko, co tylko można. Dlatego też zebrałam mniejsze i większe wyrywki ich słów i spróbuję sklecić całość, wplatając również moje wrażenia z lektury.

Otóż pierwsze co przyciąga wszystkich to okładka i przepiękne ilustracje ze środka. Mało tego, również kolorowe kartki dopasowane do odpowiedniego dania widniejącego na ilustracji obok - cudo! Przyznać muszę, że kiedy przewracałam - strona, za stroną - miałam ochotę biec do kuchni i sama przyrządzić te wszystkie smakołyki. Co najistotniejsze - przepisy są proste, a zdjęcia wiarygodne. Dlatego mamy pewność, że wyjdzie nam coś takiego, jak autor przedstawia nam w swojej książce - a to się chwali. Każda z pań, które zagłębiły się w niniejszą pozycję stwierdziły, że jest to książka z myślą o niej. Książka, która zawiera przepisy smaczków na każdą okazję. 

Można by powiedzieć, że wszystkie książki zawierające przepisy są jednakowe - w sensie receptury. Niemniej, każda przecież czymś się wyróżnia. Nie ma takiej, której przepisy są identyczne, gdyż każda osobistość zawsze doda coś od siebie. Tutaj nie tylko przepisy niektórych smakowitości różnią się od innych (porównywałam z innymi, z książek, które posiadam) - są proste i dzięki temu każdy ma świadomość, że on też zrobi coś identycznego, co widnieje na zdjęciu obok. Ale przede wszystkim ta cudna oprawa i te zdjęcia! Tak wiem... Powtarzam się, ale nie moja wina, że tak mi się to podoba.

Bardzo fajnymi elementami są indeksy zastosowane na końcu książki. Indeks alfabetyczny (poniżej) oraz indeks rzeczowy:

Oraz ułatwiające nam życie - przeliczniki kuchenne:

Podsumowując, książka "Moje wypieki i desery" pani Doroty Świątkowskiej to cudny dodatek do naszej biblioteczki z książkami kucharskimi. Przyznam szczerze, że jest to najładniejszy egzemplarz w mojej własnej biblioteczce kuchennej, a w dodatku przez wszystkich najbardziej pożądany.